sobota, 30 grudnia 2017

"Nibynoc" Jay Kristoff

Każdy z nas ma takich autorów, co do których wie, że nie piszą wielkiej literatury, nie piszą w ambitnym gatunku, ale za to sprawnie i nie urągając inteligencji czytelnika. Którzy może nie są wybitni, ale mają to coś (czego definicja będzie się zmieniać w zależności od zapytanej osoby), co sprawia, że bardzo ich lubimy i sporo możemy wybaczyć. Dla mnie jednym z takich autorów jest Jay Kristoff, specjalizujący się w powieściach YA. Kilka lat temu przeczytałam pierwszy tom jego debiutanckiego cyklu, teraz mam za sobą pierwszy tom kolejnego i pozostało mi niemiłe wrażenie, że autor pisze ciągle i ciągle w gruncie rzeczy tę samą książkę. Pozostaje jeszcze ustalić, czy to źle.

W dniu, kiedy Mia straciła rodzinę i sama omal nie zginęła, poprzysięgła zemstę na tych, którzy do tego doprowadzili. Przypadek jej to umożliwił – błąkająca się samotna, brudna dziesięciolatka trafiła na starego zabójcę, który dostrzegł jej potencjał i po sześciu latach szkolenia wysłał do twierdzy tajemniczego (bo uznanego za heretycki) Czerwonego Kościoła, wyznawców Pani od Błogosławionego Morderstwa. Tam szkoli się najlepszych zabójców i tam Mia ma nadzieję zdobyć wszelkie umiejętności i środki niezbędne do zemsty.

Przyznam, że mam pewien problem z klasyfikowaniem tej powieści jako YA. Być może jestem naiwna czy nie na czasie, ale dotąd powieści celowane pod grupę starszych nastolatków poza młodocianym bohaterem i pewnymi uproszczeniami w fabule charakteryzowały się tym, że brakowało w nich scen otwarcie brutalnych i erotycznych. I o ile od niepokazywania brutalności zdarzały się odstępstwa, to niepokazywania seksu raczej się trzymano (wedle starej, dobrej amerykańskiej zasady, że cysterna krwi i flaków nie wpłynie na nieletnich ani odrobinę tak demoralizująco, jak pokazanie kawałka cycka). Tymczasem w „Nibynocy” mamy sporo krwawych i dość naturalistycznie opisanych scen mordów, walk i tortur (w początkowych rozdziałach autor wydaje się mocno podjarany faktem, że umierającym puszczają zwieracze). Jest też kilka opisowych scen erotycznych.

I ja się może tutaj nad tymi erotycznymi scenami pochylę. Widzicie, jestem odporna na kicz w opisach seksu, generalnie łyknę wszystko co trzyma się poniżej porno retellingów Śpiącej Królewny autorstwa Anne Rice. I tu sobie właśnie tak autor poczyna, raz bardziej kiczowato, raz bardziej naturalistycznie, czyli całkiem nieźle dla pewnej wartości „nieźle”. Do czasu. Bo w tych długich (nieraz na kilka stron) scenach w pewnym momencie pojawiają się kwiatki takie jak „Uklęknął między jej nogami […] drugą [ręką] krzesząc ogień między jej udami.” (s. 349) I robi się śmiesznie, a to zdecydowanie nie jest stan emocjonalny, jaki autor przy tym opisie chciał wywołać u czytelnika. Panie Kristoff, trzeba chyba jednak było uciąć scenę wcześniej. Każdą.

Ogólnie momenty, kiedy autor chce, żeby było śmiesznie u mnie wywoływały raczej zażenowanie. Narracja oparta jest na koncepcie, że historię głównej bohaterki opowiada nam ktoś, kto ją bardzo blisko znał, ale już w jakiś czas po jej śmierci i zakończeniu opisywanych wydarzeń. Objawia się to tym, że narrator dość swobodnie przekracza czwartą ścianę, ale robi to głównie w bardzo licznych przypisach. Które najczęściej są kompletnie od czapy. Owszem, u Pratchetta to się sprawdzało, ale Pratchett pisał fantasy wręcz satyryczne, a nie całkiem serio o mordercach na zlecenie. Tutaj większość przypisów po prostu zakłóca immersję, zamiast poszerzać wiedzę czytelnika o świecie przedstawionym (choć niektóre faktycznie są na miejscu). Choć chyba gorsze są te, które zawierają jedynie szczeniackie żarty. A nie tylko przypisy je zawierają, niestety.

„Nibynoc” wykorzystuje wiele elementów, które wcześniej pojawiły się tez w „Tancerzach burzy”. Mamy więc nastoletnia bohaterkę, która straciła większą część swojej rodziny, a która przy okazji wykazuje pewne nietuzinkowe talenty. Która ma w pewnym sensie zwierzęcego towarzysza. Która rzuca wyzwanie systemowi nie tyle z chęci obalenia go, co żeby załatwić prywatne porachunki. To sprawia, że w pewnym momencie człowiek zaczyna mieć wrażenie, że tę opowieść już raz czytał i czuje się trochę znudzony, bo niewiele może go zaskoczyć. Na szczęście Mia nie do końca jest klonem Yukiko.

Mia przybywa bowiem do swego rodzaju morderczego Hogwartu – mamy tu modny od czasu Harry’ego Pottera motyw magicznej szkoły, ale jest to szkoła zabójców (i przy okazji naszła mnie refleksja, że to nie matematyka a chemia jest królową nauk. Jakiegoś rodzaju (al)chemii uczą w każdej magicznej szkole, matematyki tylko w nielicznych). No i w porównaniu z większością młodocianych przestępców jakich możemy spotkać na kartach powieści YA, Mia jednak wypada dość wiarygodnie. W przeciwieństwie do genialnych najwyraźniej z urodzenia Kazów Brekkerów tego gatunku, Mia nie jest w wieku szesnastu lat alfą i omegą. Ma za sobą kilka lat ciężkiego, kierunkowego treningu, ale przed sobą jeszcze wiele nauki. Jest bardzo skupiona na swoim celu, ale też młoda, co w połączeniu z porywczym charakterem często przysparza jej kłopotów (a autor nie boi się porządnie poobijać swoich bohaterów. Czy nawet ich wyeliminować).

Ma też kilkoro koleżanek i kolegów, całkiem zgrabnie odmalowanych, ze zróżnicowanymi, indywidualnymi charakterami. Każde ma jakąś mroczną tajemnicę w życiorysie (umówmy się, jeśli masz całkiem normalne dzieciństwo, nie zostajesz płatnym mordercą), ale nie tworzą przez to jakiejś angstującej masy. W sumie to bardzo kameralna powieść, a ekspozycje postaci drugoplanowych są ograniczone przez formułę, jaką autor sobie wybrał (Mia nie może nawiązywać zbyt bliskich przyjaźni, ponieważ większość jej „klasy” nie cofnie się przed niczym, żeby ukończyć szkolenie jako najlepszy – czekają na nich tylko cztery miejsca inicjacji na pełnoprawne Ostrza, więc konkurencja jest spora. A życiem wewnętrznym nauczycieli żaden nastolatek się nie przejmuje).

Przyznam, że trochę się zawiodłam. Oczekiwałam ciekawej przygotówki, może faktycznie mroczniejszej niż to, co nam autor serwował wcześniej, ale bez przesady. I jeszcze tę krew i flaki czy tę średnio udaną erotykę mogłabym wybaczyć, ale kiepskiego, wysilonego humoru, pojawiającego się w miejscach kompletnie od czapy już nie. Choć może jestem już po prostu za stara, a młodzież takie niskich lotów żarty bawią do łez, nie wiem. W każdym razie dam jeszcze szansę kolejnemu tomowi, bo świat przedstawiony zdaje się kryć jakąś interesującą zagadkę (o czym autor niewiele wspomina, ale zdaje się, że w kolejnym tomie wspomni więcej). Obym się nie zawiodła.

Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Mag.

Tytuł: Nibynoc
Autor: Jay Kristoff
Tytuł oryginalny: Nevernight
Tłumacz: Małgorzata Strzelec
Cykl: Nibynoc
Wydawnictwo: Mag
Rok: 2017
Stron: 592

czwartek, 14 grudnia 2017

"Astrofizyka dla zabieganych" Neil deGrass Tyson

Przyznam szczerze, że na „Astrofizykę dla zabieganych” zwróciłam uwagę wyłącznie poprzez wzgląd na nazwisko autora (bo tematem zainteresowana jestem może powierzchownie, ale od dawna i przypominanie podstaw to troszkę poniżej moich oczekiwań). Neil deGrass Tyson jest mi znany z serii bardzo sympatycznych programów dokumentalnych oraz z absolutnie przecudownego geekowsko-popularnonaukowego talk show (którego widziałam niestety tylko kilka odcinków, bo nadawali to u nas jakoś tak koło pierwszej w nocy. W środku tygodnia. Dla zainteresowanych – program zwał się „Star Talk”). Kupno książki potraktowaliśmy więc z Lubym jako wyraz wsparcia (kiedyś napiszę notkę o kupowaniu popkultury jako nowej formie mecenatu, zobaczycie). A skoro już znalazła się w domu, to przecież nie będzie leżała taka nieczytana, prawda?

„Astrofizyka dla zabieganych” to zbiór esejów i wykładów Neila deGrassa Tysona, najczęściej publikowanych już wcześniej w różnych miejscach. Autor niejako zawodowo ma związek z popularyzacją nauki (w końcu kierowanie planetarium niejako z definicji jest z popularyzacją związane), więc doskonale wie, jak pisać dla laików. Przekrój tematyczny jest dość szeroki, bo mamy trochę i o Wielkim Wybuchu z początkami Wszechświata, i o ciemnej materii z równie ciemną energią, o fizyce w kosmosie, o wykrywaniu planet… Właściwie chyba wszystko, co choć trochę związane z astrofizyką udało się autorowi wygrzebać z szuflady, a nie było publikacją naukową.

Wszystkie teksty są napisane bardzo przystępnie i z humorem. Autor kieruje je do kompletnych laików i doskonale zdaje sobie sprawę, na ile może sobie w związku z tym pozwolić. Pisze przejrzyście, korzystając z trafnych porównań i ułatwiających przekaz anegdotek. Bardzo dobrze spisał się też tłumacz. Co prawda mam wrażenie, że poświęcił nieco literackiego sznytu książki na rzecz przejrzystości przekazu, ale w pozycji popularnonaukowej jestem w stanie to wybaczyć (w końcu to, było nie było, literatura z misją i ta misja szerzenia nauki winna być priorytetem). Poza tym zostawił mnóstwo przypisów (choć sam autor też nie był gorszy), a jestem wielką fanką przypisów od tłumacza. Zwłaszcza jeśli nie tylko wyjaśniają pewne kwestie językowe, ale dorzucają coś do merytorycznej treści książki (jeśli zguglałam właściwą osobę, to tłumacz jest doktorem fizyki, więc od razu sam sobie zrobił konsultację naukową) z pewnym takim zgryźliwym humorem.

Dla kogoś, kto trochę głębiej siedzi w temacie astrofizyki i kosmosu w ogóle – nawet, jeśli siedzi wyłącznie hobbystycznie – „Astrofizyka dla zabieganych” może się okazać nieco zbyt banalna. Ale jeśli macie gdzieś w pobliżu kogoś, kto dopiero zamierza zainteresować się tematem lub chcecie z okazji Świąt zainwestować w rozwój intelektualny jakiegoś małoletniego kuzynostwa, to będzie pozycja w sam raz. Mała, poręczna i przystępna. Do czytania w każdych warunkach.

Tytuł: Astrofizyka dla zabieganych
Autor: Neil deGrass Tyson
Tytuł oryginalny: Astrophysicis for the People in Hurry
Tłumacz: Jeremi K. Ochab
Wydawnictwo: Insignis
Rok: 2017
Stron: 208

środa, 6 grudnia 2017

Stosik #98

To miał być naprawdę minimalistyczny stosik, bo nie planowałam żadnych spektakularnych zakupów w tym miesiącu. I żadnych nie było. Ale stosik i tak zmutował.


Zacznijmy może od lewej, bo cała lewa wieżą to książki tak jakby do recenzji. "Szepty pod ziemią" są do recenzji całkiem, bo chciałam dowiedzieć się, jak się potoczą dalsze losy Petera Granta. Już nawet zaczęłam czytać. Od Maga.

Niżej mamy zawartość paczki niespodzianki od Genius Creations, czyli pakiet ich końcoworocznych nowości. Których nie zamawiałam, choć przyznam, że dwie i owszem, chciałam, ale jakoś tak wyszło, że nie wyszło. a to widzę znaczącą poprawę w jakości wydań - okładki co jedna, to ładniejsza i mają skrzydełka (co osobiście lubię, bo dzięki temu mniej niszczą się rogi).

W każdym razie leżąca najwyżej "Zima" należała do tych dwóch, które chciałam, albowiem jest to dzieło kolegi blogera, a ja lubię czytać dzieła kolegów blogerów (i koleżanek blogerek). Trochę w ramach samoudręczenia świadomością, że oto ludzie do czegoś dochodzą, książki wydają, a ja dalej klepię nocie na nieznanym nikomu archaicznym blogasku, prawdaż. "Noc kota, dzień sowy" co prawda nie została napisana przez blogerkę, ale za to jeden taki bloger polecał ostatnio intensywnie, a on całkiem fajne rzeczy poleca, więc (i tak, Amber też kiedyś przeczytam).

Przyznam, że co do pozostałych, to nawet nieszczególnie orientowałam się, o czym to w ogóle jest. "Armadillo" jawi się jako western w klimatach weird fiction. "Tropiciel" nie budzi u mnie szczególnego entuzjazmy, bo o brutalnych wojach (tych, których zgrabnie King kiedyś podsumował) czytać nie lubię. No ale mam nadzieję, że może jakieś inne walory powieści mi wynagrodzą nielubiany koncept, a poza tym książkę napisała kobieta, a z polską fantastyką kobiet mam ostatnio znacznie lepsze doświadczenia niż z polska fantastyką mężczyzn. Może nie będzie źle. O "Vivo" trudno cokolwiek powiedzieć, ale na okładce wspominają o smoku, więc jest nadzieja. Poza tym nie mogę przestać gapić się na okładkę. Podobnie ma się rzecz z "Pętlami pamięci" - tylko bez smoka no i okładka aż tak nie przyciąga. Najgorzej z "Fazą rem" - to kryminał bez grama fantastyki najwyraźniej, a ja kryminałów po prostu nie lubię...

Druga wieża ma już bardziej różnorodne pochodzenie - choć w głównej mierze składa się z pożyczanek od J. (którą chciałabym z tego miejsca pozdrowić) - cztery górne pozycje. Na górze "Po pierwsze nie szkodzić" , czyli książka o medykach, tak jak lubię. Niżej "Zrozumieć zwierzęta" i "Zwierzęta czynią nas ludźmi" Grandin - i będę rzucać pieniędzmi w każdego wydawcę, który zrobi porządne nowe wydanie, w twardej oprawie i ze śliczną okładką (obecne jest całkiem solidne, ale wygląda jak pierwszy lepszy podręcznik wychowania psa, a mnie wydawcy ostatnio nieco rozpieścili). No a "Książka" to jest dopiero KSIĄŻKA. Śliczne to, mam nadzieję, że treść też.;)

Niżej przywleczona z biblioteki "Plutopia", wygrana w facebookowym konkursie "Kudłata nauka" (która ma fajną okładkę - to jest właśnie ten przykład rozpieszczania przez wydawców) i set zakupowy. "Astrofizykę dla zabieganych" zanabył Luby, bardziej z sympatii do autora niż potrzeby. Już ją przeczytałam (bo to malutka książeczka) i może uda mi się skrobnąć kilka słów pod koniec tygodnia. "Lab Girl" i "Ten łokieć źle się zgina" zanabyłam już sama i liczę na smakowitą lekturę.

Ciekawe, jak będzie w grudniu.

sobota, 2 grudnia 2017

Kochany Święty Mikołaju, czyli tradycyjnie o tym, co bym chciała znaleźć pod choinką

W tym miesiącu notki z zapowiedziami nie będzie, bo w sumie pewna jest tylko jedna interesująca, a i to nie mam pewności, czy czasem w listopadzie nie wyszła... Będzie za to list do Świętego Mikołaja, może coś z tego wyjdzie.

Przy czym nie jest to jakaś uniwersalna lista prezentów polecanych dla każdego przez wpływową blogerkę Moreni. To jest lista głównie dla moich znajomych z reala - którzy może chcieliby jednak kupić mi coś bardziej osobistego niż wór suszonego mniszka dla trzody, a nie bardzo się orientują, co mam na półkach (w sumie sama się już coraz mniej orientuję). Choć w takim przypadku bon podarunkowy do księgarni też jest opcją. Niektórzy może sarkają, że to prezent bezosobowy, ale dla mnie to forma powiedzenia "wiem, co cię kręci, ale kompletnie się na tym nie znam, więc szczegóły pozostawiam tobie".

Ponieważ to blog książkowy, lista składa się z grubsza z książek (prezent z nowych kredek postanowiłam zrobić sobie sama ;) ). Kolejność oczywiście przypadkowa.

1. "Silmarillion" J. R. R. Tolkien

A konkretnie o nowe wydanie Zyska i s-ki. Co prawda mam wcześniejsze wydanie Amberu, ale jest małe, w miękkiej okładce i średnio pasuje do reszty moich tolkienowskich książek, z których każdą jedną burżujsko mam w twardej oprawie. No i to nowe jest o niebo ładniejsze, ma obwolutę, śliczne wyklejki i takie tam różne bajery.

2. "Mitologia słowiańska" Jakub Bobrowski, Mateusz Wrona 
To interesująca pozycja, która nie dość, że dla każdego fana fantastyki powinna być obowiązkowa (może niekoniecznie w ty wydaniu, tylko ogólnie, ale BOSZ zawsze robi takie śliczne książki...), to jeszcze będzie mi się ładnie komponowała ze "Smokami polskimi" i pierwszym tomem "Bestiariusza słowiańskiego" (bo drugiego też jeszcze nie mam, *wink, wink*)

3. "Zaszyj oczy wilkom" Marta Krajewska
Najnowszy, brakujący drugi tom serii, której tom pierwszy bardzo mi się podobał. Fajnie byłoby uzupełnić zbiór na półce.

4. "Życie pszczół" Maurice Maeterlick
Wiadomo, pszczoły zawsze modne, o czym świadczy fakt wznowienia tego dzieła po prawie stu latach. Ale wznowienie jest bardzo urodziwe, a ja lubię ładne ksiązki. Poza tym facet, który dostał Nobla nie może pisać gniotów.

5. "Krzyk morskich ptaków" Adam Nickolson
To jest właśnie ta jedyna interesująca premiera grudnia. Jest o przyrodzie (konkretnie o ptakach. O ptakach chyba ogólnie pisze się najwięcej, jeśli nie liczyć psów), jest ładna i napisał ją "przyrodnik, brytyjski lord i miłośnik literatury" w jednej osobie. Co mnie nastawia optymistycznie, z jakichś przyczyn.

6. "One-Punch Man" manga
Zdarzyło mi się w tym roku obejrzeć anime i było to zdecydowania najlepsze anime, jakie oglądałam od ładnych kilku lat (nie żebym ich z drugiej strony jakoś szczególnie dużo oglądała). Tak pięknie ironiczne i bezlitośnie wyśmiewające gatunek z wdziękiem i prostotą pozwalającą dobrze się bawić, nawet jeśli wyśmiewanego gatunku się nie zna. Przytuliłabym pierwszy zeszyt. Albo dwa pierwsze. Albo wszystkie...

7. "Baśnie" Bill Wilingham
W zasadzie jeden z nielicznych komiksów, które chciałabym przeczytać. Kreatywny retelling to zawsze wartość sama w sobie, a i kreska wygląda na zachęcającą (poza tym, gdzie nie zajrzeć, wszyscy pieją z zachwytu). Tylko ja się tak bardzo nie znam na komiksie, ze nawet nie wiem, który tom jet pierwszy...

niedziela, 26 listopada 2017

"Cinder" Marissa Mayer

Są takie serie fantastyczne, które gromadzą wokół siebie prężne grupy fanów. Niestety, grupy te nie zawsze są na tyle liczne, żeby zapewnić odpowiedni poziom sprzedaży. Koniec końców wydawnictwo przerywa wydawanie na którymś tam tomie, pozostawiając grupkę stosunkowo nielicznych, ale bardzo zaangażowanych entuzjastów na lodzie, co kończy się głośnym wyrażaniem niezadowolenia przez tych ostatnich. Do takich serii należy „Saga księżycowa”, która mimo bardzo ciepłego przyjęcia w internecie dotrwała u nas tylko do drugiego tomu. Teraz Papierowy Księżyc tchnął nadzieję w serduszka fanów (i skupił na sobie uwagę tych, którzy nie czytali, tylko nasłuchali się wcześniej samych superlatyw i chcieliby je zweryfikować), gdyż zapowiedział wznowienie całego cyklu. W tym tygodniu wyszedł pierwszy tom, czyli „Cinder”. I muszę powiedzieć, że mam mieszane uczucia.

Mamy tu do czynienia z ciekawym relellingiem baśni o Kopciuszku, osadzonym w dalekiej przyszłości. Oto Cinder, nastoletnia dziewczyna, która jest wziętym mechanikiem w Nowym Pekinie. Specjalizuje się w naprawach androidów i osobistego sprzętu elektronicznego. Niestety, jest też cyborgiem, a to oznacza nie tylko bycie outsiderem, ale także fakt, że jest kompletnie zależna od swojej opiekunki prawnej. Która, tak na marginesie, nie znosi dziewczyny, ale bardzo lubi pieniądze zarabiane przez Cinder. Tak więc Cinder siedzi na swoim stoisku i marzy o ucieczce z miasta, kiedy przychodzi do niej książę (do którego wzdychają wszystkie dziewczęta w cesarstwie), oczywiście incognito, aby zlecić naprawę prywatnego androida. A to dopiero początek serii niefortunnych zdarzeń, w których udział maja epidemia nieuleczalnej choroby i wizyta złowrogiej królowej Księżyca.

Nie da się ukryć, że pomysł na retelling Meyer miała oryginalny i poniekąd udany. Przeniesienie koncepcji znanych z baśni (dręczona przez macochę pasierbica, niska pozycja głównej bohaterki, wreszcie książę i bal) wypadło całkiem zgrabnie, zwłaszcza w połączeniu z zaskakującym zakończeniem, które zupełnie zmienia przekaz finału. Jednak wadą retellingu jako formy (przynajmniej w takim wydaniu, jakie postanowiła nam zaserwować autorka) jest pewna przewidywalność. Mroczny plan królowej Księżyca był dla mnie tak oczywisty od samego początku, że zamiast zaskoczenia jego ujawnieniem było mnie stać tylko na okrzyk „No nareszcie!”, wyrażający radość, że ktoś wreszcie tę oczywistość dostrzegł. Podobnie było zresztą z rozwiązaniem kwestii zaginionej księżycowej księżniczki. Znane motywy to jednak tylko połowa powieści. Z elementami autorskimi, czyli drugą połową, mam kilka problemów, które gryzły mnie od początku lektury.

Największym jest dla mnie pozycja cyborgów w świecie przedstawionym. Cinder jest pariaską , na której widok co mniej uprzejmi obywatele spluwają z obrzydzeniem a ci bardziej uprzejmi patrzą z politowaniem i współczuciem. I to jest ok na poziomie światotwórczym, bo uprzedzenia społeczne nie potrzebują żadnego logicznego wyjaśnienia. Natomiast system prawny już jednak jakieś powinien mieć (choćby i pretekstowe). Widzicie, według ichniejszego prawa fakt, że jesteś cyborgiem sprawia, że automatycznie stajesz się czyimś niewolnikiem, bez możliwości samostanowienia i posiadania majątku, bo tak i co nam pan zrobisz. Zgrzyta mi bardzo brak jakiegokolwiek uzasadnienia takich restrykcji. Co zabawniejsze, cyborgizacja zdaje się być powszechnie stosowaną procedurą medyczną w przypadku utraty kończyny, niezakazaną we Wspólnocie. Co sprawia, że właściwie każdy może mieć pecha i stać się niewolnikiem, ale o dziwo nikt nie protestuje. Zazwyczaj, jeśli autor wprowadza do swojej opowieści prawo szykanujące jakąś grupę społeczną, stara się je uzasadnić w kontekście budowanego świata, tymczasem Meyer kompletnie nie zawracała sobie tym głowy. Co więcej, każe nam lubić osobę, która w jakiś sposób za takim systemem stoi – ani książę Kai (o którym się mówi, że będzie dobrym władcą i na poziomie osobistym całkiem sympatyczny chłopak z niego), ani jego ojciec (uznawany za dobrego i postępowego władcę), nie widzieli nic niestosownego w fakcie, że system prawny w ich jakże postępowym i miłującym pokój kraju de facto sankcjonuje niewolnictwo. Wręcz przeciwnie – wydali zezwolenie na prowadzenie eksperymentów medycznych na tych nieludziach z metalowymi kończynami. 

I tak, wiem, że baśniowość wymaga pewnej umowności. Ale tu mamy do czynienia z tym rodzajem retellingu, który rezygnuje z umowności na rzecz realizmu, żeby jeszcze bardziej skontrastować materiał źródłowy z materiałem wyjściowym. Więc w ten sposób autorki tłumaczyć nie można.

Taka sytuacja sprawia, że ciężko mi patrzeć na rozkwitające zakochanie bohaterki w księciu z jakąkolwiek sympatią. Cóż, Cinder jest nastolatką zauroczoną sympatycznym celebrytą (bo książę i taki ma status, z fanklubami itd.), więc nie winię jej, że  zakochała się de facto w osobie w dużej części odpowiedzialnej za jej beznadziejną sytuację (i która mogłaby ją zmienić, ale nawet o tym nie myśli. Choć niejako usprawiedliwiająco działa fakt, że ma teraz bardziej palące problemy na głowie), natomiast na mnie jako czytelniczkę ten chwyt nie działa. Zakończenie książki daje jednak nadzieję na pewne interesujące rozwiązania i zmiany, więc może dalej coś się wyjaśni.

Bohaterowie są, cóż, poprawni. Cinder jest właściwie typową bohaterką powieści młodzieżowej: nie tak zwyczajna, jak się może wydawać na pierwszy rzut oka, silna, zdecydowana i odważna, a także dość bystra. Jej macocha i jedna z przybranych sióstr to idealne przełożenie baśniowego pierwowzoru, zaś książę Kai to (pomijając obiekcje, które wyłuszczyłam w poprzednich akapitach) marzenie nastolatki: książę w końcu, ładny, miły, powabny, mądry i tak dalej. Właściwie tylko królowa Levana ze swoim orszakiem upiornych księżycowych jest w jakiś sposób zaskakująca. Niby gra w tej opowieści rolę demonicznej złej królowej i rzeczywiście taka jest (a z pewnością nie brak jej chorych ambicji i praktyki w dążeniu do celu po trupach), ale mam wrażenie, że pod tą skorupą kryje się coś więcej.

Językowo „Cinder” jest raczej przeciętna – typowa przedstawicielka przejrzystego stylu, który jest całkiem zgrabny, ale kompletnie niczym się nie wyróżnia. Czyta się to przyjemnie, autorka nie ma problemu z wyrażaniem myśli (czasem się gubi. Na przykład w jednym miejscu pisze, że przyczyny choroby są nieznane, gdy później się okazuje, że drobnoustrój chorobotwórczy nie tylko został określony, ale i z powodzeniem daje się go sztucznie hodować. Choć może to wina mojego przedpremierowego egzemplarza i później zostało to poprawione), ale styl nie ma żadnych charakterystycznych cech.

Przyznam szczerze, że nie rozumiem fenomenu tej książki. Owszem, niezła, ale nie lepsza niż wiele innych młodzieżówek. Autorka miała kilka fajnych pomysłów, ale te najfajniejsze pojawiły się pod koniec i będą mogły się rozwinąć dopiero w drugim tomie. Co jest właściwie jedynym powodem, dla którego chcę po te kolejne tomy sięgnąć. Choć tym razem już bez rozbudowanych oczekiwań.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Papierowy Księżyc.

Tytuł: Cinder
Autor: Marissa Meyer
Tytuł oryginalny: Cinder
Tłumacz: Magdalena Grajcar
Cykl: Saga Księżycowa
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Rok: 2017
Stron: 415

niedziela, 19 listopada 2017

"Ciężko być najmłodszym" Ksenia Basztowa, Wiktoria Iwanowa

Każdy ma jakąś swoją wstydliwą przyjemność. Dla mnie ostatnio jest nią rosyjskojęzyczne fantasy. Nie jest ani odkrywcza, ani literacko wybitna, w większości przypadków nawet nie jest jakoś szczególnie dobrze napisana. Niemniej, pochłaniam te proste, ucieszne historyjki z ogromną satysfakcją, ku poprawie humoru. Tym razem padło na tytuł napisany przez dwie, nieznane mi jeszcze autorki: Ksenię Basztową i Wiktorię Iwanową. A że pomysł wydawał się oryginalny, to postanowiłam przetestować go osobiście.

Bycie najmłodszym synem Władcy Ciemnego Imperium (matko, jak mi ten „ciemny” zgrzytał przez całą lekturę… Przecież każdy wie, że zły władca to Mroczny Władca i Mrocznym Imperium winien władać. Ciemna to jest tabaka w rogu. Rzekłam) nie jest łatwe, zwłaszcza, kiedy ma się nadopiekuńczych rodziców i siedemnaście lat – niby człowiek już prawie dorosły, a ciągle go traktują jak przedszkolaka. Wyjść nie ma gdzie, interakcji nawiązać nie ma z kim (bo rówieśników w pałacu brak, a rodzeństwo ma własne sprawy), trzeba albo się cichcem wyrwać, albo umrzeć z nudów. Diran postanawia wybrać tę pierwszą opcję i kiedy tylko rodzice wyjeżdżają z zamku podbijać niepodbite jeszcze krainy, postanawia się ulotnić. A że w lochach akurat przebywa drużyna szlachetnych bohaterów, postanawia ją zabrać ze sobą, jako przykrywkę. Jako że wzajemne relacje mieszkańców Ciemnego Imperium i jasnych królestw od stuleci pełne są narastających stereotypów, wzajemnej niechęci i zastarzałej wrogości, zapowiada się ciekawy eksperyment socjologiczny.

Diran jest postacią (i jednocześnie narratorem lwiej części tekstu) niewątpliwie ciekawą. Z jednej strony to dobry chłopak, serce ma na właściwym miejscu, a że charakter mało subtelny, no cóż, nie mona mieć wszystkiego. Z drugiej dość zabawnie jest obserwować, jak odbił się na jego charakterze status trzymanego w złotej klatce książątka (z czego sam zainteresowany najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy). Nie jest to typ, który dziwi się, że jedzenie w jego misce nie pojawia się samo (względnie nie jest magicznie materializowane przez służbę), to byłoby zbyt nudne. To raczej dzieciak przekonany o swojej niewątpliwej potędze i niezniszczalności, święcie wierzący, że nic złego nie może mu się stać, z każdych kłopotów się wykaraska kosztem najwyżej manta od wściekłego ojca i ogólnie nikt mu nie podskoczy. I niestety, najwyraźniej ma rację.

Książę Diran bowiem, z racji swojego pochodzenia jest potężnym magiem, który w razie potrzeby może się stać właściwie niepokonaną machiną bojową (Ciemni Władcy to w tym uniwersum coś jakby osobna rasa rozumna, obdarzona specjalnymi umiejętnościami). Dzięki temu rzeczywiście z każdej opresji nie tylko wychodzi obronną ręką, ale jeszcze towarzyszy wyciąga i nawet się nie spoci, traktując przy tym wszelkie kłopoty z nonszalancją, która chyba miała być zabawna, ale w pewnym momencie jest już tylko irytująca. Przez pierwszą połowę lektury towarzyszyła mi nieznośnie gęstniejąca aura Garego Stu, unosząca się nad Diranem. No bo jak się tu przejąć losami bohaterów, kiedy człowiek wie, że tak właściwie to żadne zagrożenie nie jest w stanie im zaszkodzić? Na szczęście gdzieś w połowie autorki się zreflektowały i okazało się, że Diran ma jednak powody do obaw, a największym zagrożeniem nie tylko dla drożyny czy wrogów, ale i dla siebie, jest nie kto inny, tylko on sam. I choć rozwiązując tę sprawę autorki poszły cokolwiek na łatwiznę, to doceniam pomysł i wątek.

Drużyna jasnych bohaterów, z którymi książę podróżuje nie prezentuje się szczególnie interesująco. Autorki trochę robią sobie jaja z klasycznych erpegowych drużyn, które jak wiadomo koniecznie muszą się składać z wojownika, łucznika, maga, kapłana/uzdrowiciela i złodzieja, przy czym każda funkcja może być zdublowana, ale tylko pod warunkiem, że będzie pełniona przez istoty różnych ras. No więc mamy elfkę, po której (częściowo słusznie) Diran spodziewa się, że będzie wyniosła i niedostępna (to jest w ogóle interesujące, jak bardzo autorzy zza wschodniej granicy uwielbiają dekonstruować tolkienowskie elfy), mamy gburowatego krasnoluda, mamy barbarzyńskiego wojownika z równie wojowniczą żoną (to też jest ciekawe we wschodniej fantastyce, to rodzinne podejście do wojaczki, w zasadzie niespotykane na zachodzie) i mrocznym sekretem w przeszłości. Mamy małoletnią i dość specyficzną kapłankę i wreszcie złodziejaszka, który chowa do ciemnych osobistą urazę i nie jest tym, na kogo wygląda. Zabawę trochę psuje fakt, że Diran wszelkie sekrety rozgryza trochę za szybko jak na mój gust.

Dużo lepiej wypadają postacie drugoplanowe nie podróżujące z księciuniem, zwłaszcza jego rodzinka. Matka jest oczywiście irytująco nadopiekuńcza względem najmłodszego dziecka, ale poza tym to silna kobieta, która nie tylko potrafi ogarnąć cały zamek i czwórkę niesfornych latorośli, ale i wesprzeć męża w kampanii wojennej. Starsi bracia Dirana to również fajne chłopaki, ciągle jeszcze młodzi i narwani, ale potrafiący tez przyjąć na siebie książęce obowiązki, jeśli zachodzi potrzeba (siostra za to wypada mocno bezbarwnie). Sam Ciemny Władca to taki przykładny ojciec na stanowisku, który próbuje przygotować synów na przejęcie schedy, gdy jego zabraknie, a na razie powierza im proste zadania, żeby nabrali wprawy. Sympatyczny gość ogólnie.

Świat przedstawiony to typowa kraina fantasy nr 329 – nie spodziewałam się niczego innego, więc nie czułam się rozczarowana. Oczywiście autorki starały się nadać swojemu światu rys indywidualny, tylko nie jestem pewna, czy metody, które wybrały się sprawdził. Otóż postanowiły wrzucać do wypowiedzi bohaterów a to nazwę jakiegoś lokalnego zwierzaka, a to powiedzonko w lokalnym narzeczu, które później wyjaśniały w przypisach cytatem z lokalnej literatury popularnonaukowej. I z jednej strony to trochę wygląda jak pójście na łatwiznę, z drugiej, rzeczone zwierzęta faktycznie pojawiają się gdzieś tam w tle i pełnią swoją funkcję, więc nie jest to tak do końca pozbawiona sensu metoda.

Jeszcze zdanie o smokach, bo ktoś pytał. Są, znaczy się tak z imienia to jest jeden – ulubione zwierzątko brata głównego bohatera. Mają status inteligentnych wierzchowców bojowych (ale nie tak inteligentnych, żeby je uznać za rasę rozumną) i nawet ze dwie, trzy sceny.

No i tak – z jednej strony to jest dokładnie taka powieść, jakiej oczekuję w ramach guilty pleasure – lekka, zabawna, przyjemna w czytaniu, może niezbyt mądra, ale pozytywna. Pewnie po kolejny tom sięgnę, zwłaszcza, że z zza horyzontu wyłania się jakaś większa intryga. Ale chciałoby się czegoś więcej jednak. Choć może to jak mieć pretensje do hamburgera w Maku, że nie jest zrobiony z wołowiny kobe.

Ksiązkę otrzymałam od wydawnictwa Papierowy Księżyc.

Tytuł: Ciężko być najmłodszym
Autor: Ksenia Basztowa, Wiktoria Iwanowa
Tytuł oryginalny: Тяжело быть младшим…
Tłumacz: Ewa Białołęcka
Cykl: Książę Ciemności
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Rok: 2017
Stron: 404

środa, 8 listopada 2017

"Daleka droga do małej, gniewnej planety" Becky Chambers

Przemoc jest nudna. Wiem, że to niepopularny pogląd ale im starsza jestem, tym bardziej do mnie przemawia. Niestety, niewielu autorów go podziela – zwłaszcza w fantastyce (szczególnie rozrywkowej) panuje przekonanie, że nic tak nie ożywia fabuły, jak porządne mordobicie. I tylko skala tegoż mordobicia się zmienia w zależności od gatunku: dla urban fantasy to zwykle sparing w którym ostatni sprawiedliwy zbiera bęcki (albo je rozdaje, w zależności od tego, jak blisko końca książki jesteśmy), dla fantasy epickiej będzie to bitwa kilku armii a dla space opery wymiana ognia między możliwie dużą ilością statków kosmicznych. Podziela wielu, ale nie wszyscy – Becky Chambers na przykład uważa, że bardziej interesujące są interakcje między bohaterami.

Rosemary bardzo potrzebuje pracy, najlepiej jak najdalej od domu. Nic więc dziwnego, że chętnie przyjęła posadę urzędniczki (zgrzyta mi ta urzędniczka, nawiasem mówiąc. Zakres obowiązków pasuje raczej do asystentki albo administratorki) na statku dalekiego zasięgu z mieszaną załogą. Statek o wdzięcznej nazwie „Wędrowiec” zamieszkuje dość barwna załoga, składająca się z istot czterech gatunków (pięciu, jeśli liczyć SI). A ponieważ kapitan przyjął intratne zlecenie, wymagające bardzo długiej podróży, będziemy mieli (czytelnicy i Rosemary) okazję bliżej poznać załogę, wraz z jej sekretami i wzajemnymi animozjami.

Przyznam szczerze, że to nie jest pozycja dla miłośników klasycznych space oper (a już z pewnością nie dla miłośników batalistycznego nurtu podgatunku). Fabuła nie opiera się na żadnym konflikcie, którego eskalację/rozwiązanie czytelnik mógłby obserwować. Nie ma żadnego określonego zagrożenia, z którym bohaterowie muszą się mierzyć. Nie ma wielkich bitew. Słowem: nie ma nic, co zwykle tworzy fabuły powieści fantastycznych. Głównym trzonem opowieści jest to, jak grupa istot rozumnych wywodzących się z całkowicie obcych sobie nawzajem kultur i o zupełnie różnych potrzebach, próbuje się dogadywać, zawiązywać przyjaźnie i ogólnie jakoś koegzystować na niewielkiej przestrzeni statku kosmicznego. I czasem tylko dzieją się rzeczy, które, bywa, przytrafiają się podczas długich rejsów. Dla mnie (i dla tych wszystkich, którzy grając w jakiegoś kosmicznego FPSa albo oglądając kolejny film o wojnie w kosmosie pomyśleli: „Rany, jaki to fajny, bogaty setting, aż szkoda go na jakieś głupie strzelanie”) bomba.

A sami bohaterowie? Wbrew pozorom, jakie może sprawiać blurb, autorka nie skupia się na Rosemary, a sprawiedliwie dzieli narrację pomiędzy wszystkich (nawet najbardziej egzotycznych) członków załogi. Otrzymujemy narrację skaczącą między bohaterami, ale nie skupiającą się na wydarzeniach, tylko na osobach. Wypada zaskakująco świeżo, nawet jeśli pewne procesy nie są pokazane w całości. Autorka użyła postaci kosmitów nieco instrumentalnie, aby każdym zilustrować pewien problem etyczno-kulturowy (podobny zabieg zastosowała Le Guin w „Ekumenie”, choć oczywiście literacko zrobiła to dużo lepiej), przy czym część z nich jest prezentowana bardziej jako przedstawiciel gatunku niż odrębna osoba, ale mają przy tym osobowości i charaktery, więc wybaczam.

Nie chcę brnąć tu w konkretne opisy poszczególnych postaci, bo raz, że zepsułabym Wam połowę frajdy z lektury (relacje między nimi bywają bardzo dynamiczne i ewoluują nieraz dość... zaskakująco. Powiedzmy, że czytelnicy o konserwatywnych poglądach mogą być nieco zszokowani), a dwa, rozdrobniłabym się w dygresjach, zapętliła i całkiem zgubiła wątek gdzieś na dwudziestej stronie tej (monstrualnej podówczas) notki. Dodam tylko, że (poza może kapitanem statku) wymykają się schematom znanym z gatunku, pogrywając z nimi po drodze. Przy czym widać pewną nowatorskość w podejściu do komunikacji – większość postaci, zamiast dopiekać sobie gatunkistowskimi docinkami (nawet ubranymi w kostium przyjacielskiego żartu) czy w ramach elementu komicznego oceniać/czuć zażenowanie cudzymi zwyczajami dokłada wszelkich starań, aby nie uprzedzać się do odmienności i nie obrazić nieopatrzna uwagą współzałoganta. Nie dlatego, że mogłoby to wywołać nagły odwet, ale po prostu dlatego, żeby nie sprawić mu przykrości.

Warstwa językowa jest w pewien sposób dwoista. Bo nie oszukujmy się, technicznie to zdecydowanie nie jest wielka literatura. Styl mamy zdecydowanie z tych „przejrzystych” - prosty, dynamiczny, pozbawiony cech charakterystycznych, z pewnymi niezręcznościami (choć przyznam, że nie wiem, czy za te ostatnie obwiniać autorkę, czy tłumaczkę). Z drugiej strony, pewnym kwestiom autorka poświęca bardzo wiele uwagi – na przykład, żeby o przedstawicielach innych ras rozumnych zawsze mówiono „osoby”, a nie ludzie chociażby. Moim zdaniem to dobrze wróży na przyszłość – mamy wszak do czynienia z debiutem, pewne błędy są nieuniknione, ale później można je naprawić.

Poza samymi bohaterami, autorka dba też o różnorodność świata przedstawionego. Co jest dość logiczne, ponieważ aby wiarygodnie opisać różnice kulturowe, niezbędne jest też sprawne nakreślenie kultur. Mamy więc (klasycznie w sumie) Wspólnotę Galaktyczną, która sama w sobie nie jest monolitem, bo różne gatunki ją tworzące mają sprzeczne nieraz interesy. Mało tego, wewnątrz tychże gatunków również istnieją różne frakcje. (Znamienne, że najbardziej skłóceni i zróżnicowani pod tym względem są ludzie). Wszyscy oni jednak mimo wewnętrznych pęknięć i miejscowej niezgody, trzymają wspólny front cywilizacyjny – może nie idealny, ale zrozumiały i pozwalający w miarę bezpiecznie koegzystować. Po przeciwnej stronie mamy toremich, którzy zupełnie nie rozumieją wartości propagowanych przez WG i jawią się jej mieszkańcom jako chaotyczne, agresywne, nieobliczalne stwory (autorka ich zupełną odrębność podkreśliła fajną scenką – otóż w skład WG wchodzi pewien gatunek, który wszystkie inne uznają za wyjątkowo estetyczny. Dla toremich jest paskudny). W większości space oper taki układ szybko eskaluje w pełnowymiarową wojnę, w której bohaterowie mają okazję się wykazać.

No i tak: obiektywnie to nie jest jakaś wybitna lektura. Trochę brakuje jeszcze autorce literackiej ogłady i momentami wyczucia. Ale zupełnie subiektywnie dla mnie to świetna rzecz – takie space opery mogłabym czytać pasjami. Poza tym wyczuwam potencjał – kiedy autorka nabierze trochę doświadczenia, może pisać rzeczy świetne już zupełnie obiektywnie. Mam nadzieję, że tego doczekam.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Zysk i s-ka.



Tytuł: Daleka droga do małej, gniewnej planety
Autor: Becky Chambers
Tytuł oryginalny: The Long Way to a Small Angry Planet
Tłumacz: Agnieszka Sylwanowicz
Cykl: Wayfarers
Wydawnictwo: Zysk i s-ka
Rok: 2017
Stron: 494

sobota, 4 listopada 2017

Na co poluje Moreni: listopad 2017

Zakładałam, że listopad będzie dość ubogim miesiącem, ale wygląda na to, że jednak nie. Bo choć tym razem brak jednoznacznych must have, to i tak trochę ciekawych tytułów jest.

Jest też całkiem sporo spadkowiczów z zeszłego miesiąca: "Szepty pod ziemią" Aaronovitcha i "Geniusz ptaków" Ackerman przesunięto na 3 listopada, a "Labgirl" na 8 listopada. Tymczasem przejdźmy do rzeczy.

"Początek" Meredes Lackey
6 listopada

Właściwie to też jest spadkowicz, ale ponieważ nie załapał się w zeszłym miesiącu, to udawajmy, że nic się nie stało.;) Od jakiegoś czasu chciałam się zapoznać z Heroldami z Waldemaru, ale cykl ma zniechęcająca ilość odnóg i podcykli - trudno się w tym połapać. A ten tom ma taki zachęcający tytuł - "początek". Czy coś może pójść nie tak?

Fascynująca powieść fantasy, dziejąca się w pełnym magii świecie Valdemaru.
Trzynastoletniemu osieroconemu chłopcu o imieniu Mags udaje się wydostać z kopalni kamieni szlachetnych, w której zmuszany był do niewolniczej pracy. Dzieje się tak dzięki temu, iż magiczny koń, Towarzysz, wskazuje go jako Wybranego – kogoś, kto w przyszłości stanie się Heroldem. Mags wyjeżdża do Haven i niespodziewanie znajdzie się w samym centrum dworskich intryg, gdzie nikomu nie może ufać. Nagle odkrywa, że posiada talent, o którym wcześniej nie wiedział, stając się jednocześnie świadkiem tworzącej się legendy – formowania Kolegium Heroldów.

"Belgariada" David Eddings
7 listopada

Kolejna klasyka gatunku (po trzech tomach Le Guin. Swoją drogą, liczyłam na czwarty, z czymś, co nie będzie wznowieniem, ale cóż) w tradycyjnym już kolekcjonerskim, listopadowym wydaniu od Prószyńskiego. Mam już ebooka do recenzji, więc czeka was pięć recek tego leciwego już cyklu.;)

 Miliony czytelników na świecie zachwyciły się magią bestsellerowego cyklu "Belgariada" Davida Eddingsa. Teraz dawni wielbiciele mogą raz jeszcze przeżyć tamten zachwyt, a niewtajemniczeni wyruszyć w niezwykłą podróż, pełną fantazji i przygód.
Wszystko zaczyna się od kradzieży Klejnotu, który od tak dawna chronił Zachód przed złym bogiem. Dopóki Klejnot przebywał w Rivie, jak stwierdzało proroctwo, tutejszy lud będzie bezpieczny od niszczącej mocy. Garion, prosty chłopak z farmy, dobrze zna legendę o Klejnocie, ale co do magii pozostaje dość sceptyczny. Aż zrządzeniem losu przekonuje się, że nie tylko legenda Klejnotu jest prawdziwa, ale że on sam musi wyruszyć z misją niebezpieczną i niezwykłą, by go odzyskać. Garion bowiem jest dzieckiem przeznaczenia, sam los prowadzi go coraz dalej od domu, nieuchronnie pchając ku dalekiemu celowi, ku przerażającej konfrontacji z najczarniejszą magią – a od wyniku starcia zależeć będzie przyszłość świata.

"Białowieża szeptem" Anna Kamińska
8 listopada

Dość ciekawe zjawisko w sumie - w serii biografii znanych osób pojawia się nagle biografia miejsca. Niezobowiązująco zapisuję, ku pamięci.

Biografia jedynego takiego miejsca na Ziemi. Szeptem o najgłośniejszym lesie w Europie.
Nowa, reporterska książka Anny Kamińskiej, autorki hitowych wspomnień o Simonie Kossak oraz Wandzie Rutkiewicz.
"Puszcza ginie!" – alarmował w 1922 roku młody reporter Józef Mackiewicz, obserwując niszczycielską działalność kornika i masowy wyrąb lasu. Niemal pięćdziesiąt lat później w Puszczy Białowieskiej pojawiła się Simona Kossak, córka słynnego malarza, która pragnąc wolności, osiadła w pobliskiej leśniczówce. Na początku XXI wieku śladami ostatniej Kossakówny do Białowieży zawitała z kolei młoda pisarka, Anna Kamińska.
Wszyscy oni byli "nawłocz", co w języku miejscowych oznacza przybysza, który dotarł z daleka. Każde z nich trafiło do Białowieży z innych powodów. Połączyła ich miłość do tego niezwykłego miejsca i ludzi – tych, których jeszcze dziś można spotkać na ulicach oraz tych, których legenda wciąż żyje wśród białowieżan.
"Wiedźmar" był prawdziwym czarnoksiężnikiem, "Mordala" – zapalonym kłusownikiem, Filimon Waszkiewicz – ostatnim bartnikiem. Olga Nieścierowna miała własny rower za całodobową karetkę pogotowia. Halinę Kopalińską do Białowieży rzuciła burzliwa historia XX wieku, która odebrała jej męża i majątek pod Wilnem, zaś Jan Potoka – późniejszy hodowca żubrów – przetrwał dziesięć lat łagru tylko dzięki nadziei, że jeszcze kiedyś wróci do Puszczy. Podobnych "kolorowych ptaków" było znacznie więcej... Prawosławnych, katolików, Żydów i partyjnych. Drwali i ekologów. Jedni poświęcali życie, by chronić las, inni bez skrupułów go ograbiali. Wszyscy nierozerwalnie związani przez los z Puszczą.
Wielopokoleniowe rodzinne wspomnienia, dwie wojny światowe, historie udokumentowane w kronikach kryminalnych, pijackie majaki, w których zaciera się granica między trudną rzeczywistością a niemniej ciężkim snem. Pasjonująca biografia Białowieży, ukazująca ludzką twarz najgłośniejszego lasu Europy.

"Wszyscy powinniśmy być feministami" Chimamanda Ngozi Adichie
13 listopada

Może być ciekawie. No i spojrzenie raczej świeże, bo autorka z innego kręgu kulturowego (choć okładka paskudna).

Autorka bestsellerowej powieści "Amerykaana" zastanawia się, co to znaczy być dzisiaj kobietą i zachęca, byśmy wszyscy zostali feministami.
Cieszący się wielkim uznaniem, skłaniający do refleksji bestseller z listy "New York Timesa" – osobisty, poparty doskonałymi argumentami esej powstały na podstawie podziwianej prelekcji o tym samym tytule wygłoszonej na konferencji TEDx.
Chimamanda Ngozi Adichie formułuje jedyną w swoim rodzaju definicję feminizmu dla XXI wieku, zakorzenioną w pojęciach wspólnoty i świadomości. Czerpiąc pełnymi garściami z własnego doświadczenia oraz głębokiego zrozumienia często ukrytych realiów polityki seksualnej, ta niezwykła autorka stara się obalić stereotypy i obłaskawić złe skojarzenia zwykle wywoływane przez ten termin. Twierdzi, że koniecznie należy położyć nacisk na feminizm, ponieważ skupianie się jedynie na ogólnych prawach człowieka sprawia, że odrzuca się problemy związane z płcią kulturową. Byłoby to w pewnym stopniu udawanie, że to nie kobiety są od wieków wykluczane. Jej nacisk na doświadczenia czarnoskórych kobiet to aspekt tego ruchu, na który nie zawsze zwracano należytą uwagę, a Adichie przedstawia swoje własne feministyczne przeżycia w bardziej konserwatywnej nigeryjskiej kulturze.

"Nieznane więzi natury" Peter Wohlleben
22 listopada

Poprzednia książka autora głęboko mnie zawiodła, ale po pierwsze, one są takie śliczne a po drugie jestem zdecydowana dać mu kolejna szansę. Choć po prawdzie nie wierzę, żeby mógł pisać o sieci powiązań w środowisku choć w połowie tak dobrze, jak Haskell.

Jeśli spotkałeś się z opinią, że korniki to pasożyty niszczące zdrowy las, a wilki to tylko niebezpieczne drapieżniki, które wymagają odstrzału, to sprawdź, jakie są fakty. W swojej kolejnej książce Peter Wohlleben ujawnia niewidoczne dla zwykłych obserwatorów więzi między wszystkimi stworzeniami – od niepozornych bakterii po dumne dęby i buki. Pokazuje nam, jak ich wzajemne relacje trzymają w ryzach cały bogaty ekosystem przyrody, dzięki czemu pozostaje on w równowadze. Uświadamia, że o środowisko musi dbać nie tylko "leśna policja". Przyszłość niebieskiej planety zależy również od tego, jaką rolę w tym procesie odegrają ludzie.

"Artemis" Andy Weir
22 listopada

"Marsjanin" podobał mi się bardzo, więc chętnie przyjrzę się nowej powieści autora. Może tym razem tłumaczenie będzie lepsze.

Nowa powieść autora bestsellerowego "Marsjanina"! Prawa filmowe kupione na pniu przez producentów hitu "Marsjanin" z Mattem Damonem w roli głównej.
Dwudziestokilkuletnia Jazz marzy o życiu pełnym przygód i dostatków, ale musi pogodzić się z rzeczywistością małego prowincjonalnego miasteczka. Nawet bardzo prowincjonalnego, bo na Księżycu. Dobrze żyje się tam właściwie tylko turystom i ekscentrycznym miliarderom, a tak się składa, że Jazz nie należy do żadnej z tych kategorii. Ma nudną, nisko płatną pracę i sporo długów do spłacenia, nic więc dziwnego, że dorabia drobnym przemytem. Nic dziwnego, że kiedy pojawia się okazja zarobienia naprawdę wielkich pieniędzy, nie waha się ani chwili. Tym, że misterny plan oznacza konieczność wejścia na ścieżkę przestępstwa, nie przejmuje się ani przez chwilę. Prawdziwe problemy pojawiają się wtedy, kiedy okazuje się, że plan ma drugie i trzecie dno oraz że Jazz dała się wplątać w gigantyczną aferę o potencjalnie katastrofalnych konsekwencjach.


"Cinder" Marissa Meyer
22 listopada

Wbrew obiegowej opinii, fantastyka zaskakująco rzadko korzysta z motywów baśniowych. A Sagę Księżycową polecano mi już od dawna, ma też mnóstwo wiernych fanów w sieci. Toteż chętnie spróbuję, choć zaufanie do internetowych opinii mam dość umiarkowane. Ma być w twardej oprawie.

Po raz pierwszy w Polsce – pełne wydanie Sagi Księżycowej w oryginalnej oprawie graficznej!
Cinder to hit, który zachwycił czytelników na całym świecie. Ta baśniowo-futurystyczna adaptacja
opowieści o Kopciuszku zachwyca, wprawia w osłupienie, porusza i oczarowuje, a imponująca wizja
świata odmalowana piórem Marissy Meyer na zawsze zapisze się w historii literatury.
Ulice Nowego Pekinu zapełniają ludzie i androidy. Szaleje śmiertelna zaraza. Bezlitośni księżycowi
ludzie patrzą z kosmosu, czekając na swoją okazję. Nikt nie wie, że los ziemi spoczywa w rękach
jednej dziewczyny…
Cinder, utalentowana mechanik, jest cyborgiem. Tym samym należy do obywateli drugiej kategorii.
Jej przeszłość to tajemnica. Macocha jej nienawidzi i wini ją za chorobę przyrodniej siostry. Ale kiedy
jej życie splątuje się z życiem przystojnego księcia Kaia, Cinder nagle wpada w sam środek
międzygalaktycznej wojny i doświadcza zakazanego zauroczenia. Rozdarta pomiędzy obowiązkiem a
pragnieniem wolności, lojalnością a zdradą, musi odkryć prawdę o swojej przeszłości, by uratować
przyszłość świata.


"Siedem prawd" Eduardo Jauregiu
23 listopada

Jest kot, jest impreza.

"Sens życia? Zawracanie głowy. Musisz wiedzieć tylko jedno: kiedy jesz, jedz. Kiedy idziesz, idź. "
Sybilla, kotka
Na krótko przed czterdziestymi urodzinami Sara León uświadamia sobie, że nie jest szczęśliwa. Praca w Londynie nie sprawia jej już satysfakcji. Związek z Joaquínem niepokojąco stygnie. Na skutek kryzysu gospodarczego nad jej rodziną w Hiszpanii zebrały się czarne chmury. Ale najgorsze dopiero ma nadejść. To wówczas w jej życiu pojawia się (ściśle rzecz biorąc, wchodząc do niego przez okno) Sybilla, pełna elegancji i tajemniczości abisyńska kotka, która zdaje się wiedzieć o egzystencji Sary więcej niż ona sama. Ze swoim przenikliwym, kocim spojrzeniem, osobliwym poczuciem humoru i mądrością gatunku obserwującego ludzi od tysięcy lat Sybilla oferuje Sarze pomoc w uporaniu się z jej problemami oraz w odzyskaniu marzeń. Jest tylko jeden szkopuł: Sara podejrzewa, że Sybilla może być kolejnym potwierdzeniem początkowego stadium jej rozchwiania emocjonalnego. A może niektóre koty potrafią mówić?
Jest wiele dróg prowadzących do szczęścia, ale koty znają wszystkie skróty.


"Atlantis Rising 1: Rycerze Atlantydy" Evan Currie
23 listopada

Przyznam, że akurat zapowiedzi tego wydawnictwa śledzę wyłącznie ze względu na Lubego - nie cierpię militarnego SF, ale on uwielbia i regularnie czytuje kilka cykli od tegoż wydawcy. Stąd sprawdzam, co też u nich. I natrafiłam na coś w podobie fantasy. I jeśli to przeczytam, będę pewnie żałować, ale od czego są guilty pleasures. A zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że się pozytywnie zaskoczę.

Przegraliśmy wojnę. Nadeszła zguba. Czas na rewanż.
Po upadku cywilizacji władzę w dawnej domenie ludzi objęły demony. Wspaniałe dzieła ludzkości zostały zniszczone, ci, którzy przetrwali, żyli pokornie w niewoli, nie pamiętając o wielkich osiągnięciach swoich przodków. Byli jednak też tacy, którzy chcieli walczyć, i zapłacili za swój opór krwią. Ostatecznie demony zwyciężyły, pozostało im tylko pozbyć się resztek ludzkości z terytorium podbitego świata.
Młoda dziewczyna, która wchodzi w dorosłe życie, wkracza zarazem w cień przeznaczenia.
Demony nauczą się jeszcze czegoś od ludzi, zanim nazwą nasz świat swoim.
Ogień oczyszczenia zapłonie od małej iskierki... a przed świtem panują zawsze najgłębsze ciemności.


"Modyfikowany węgiel" Richard Morgan
24 listopada

Tutaj, przyznam, jestem rozdarta - niby klasyka cyberpunku, ale opinie ma różne. A ja raczej nie jestem miłośniczką gatunku. Zobaczymy.

W dwudziestym szóstym wieku ludzkość rozprzestrzeniła się po galaktyce, zabierając ze sobą w zimny kosmos podziały rasowe i religijne. Pomimo napięć i wybuchających tu i ówdzie krwawych wojen, Protektorat NZ trzyma nowe światy żelazną ręką, wykorzystując do tego elitarne oddziały uderzeniowe: Korpus Emisariuszy.
To, czego nie mogła zagwarantować religia, zapewniła technika. Teraz, gdy świadomość można zapisać w stosie korowym i w prosty sposób przenieść do nowego ciała, śmierć stała się zaledwie drobną niedogodnością. O ile tylko stać cię na nowe ciało...
Były Emisariusz NZ, Takeshi Kovacs, zna smak umierania, to ryzyko zawodowe. Jednakże ostatnia śmierć była szczególnie brutalna. Przetransferowany strunowo na odległość wielu lat świetlnych, upowłokowiony w nowym ciele w San Francisco na Starej Ziemi i rzucony w środek spisku bezwzględnego nawet jak na standardy społeczeństwa, które zapomniało o wartości ludzkiego życia, szybko uświadamia sobie, że pocisk, który wybił dziurę w jego piersi na Świecie Harlana, to dopiero początek problemów.


"Wieża" Daniel O'Malley
29 listopada

To urban fantasy, rzadki ptak na naszym rynku wydawniczym. A ponieważ lubię ten gatunek (mimo że częściej przynosi rozczarowanie niż satysfakcję), chętnie przyjrzę się bliżej.

Myfanwy Thomas budzi się w parku w Londynie otoczona martwymi ciałami. Niczego nie pamięta, więc jej jedyną nadzieją na przetrwanie jest zaufanie instrukcjom, które zostawiła w kieszeni jej poprzedniczka. Wkrótce dowiaduje się, że jest Wieżą – wysoko postawionym członkiem sekretnej organizacji, która chroni świat przez nadnaturalnymi zagrożeniami. Ale wewnątrz organizacji jest zdrajca, który pragnie jej śmierci.
Walcząc o własne bezpieczeństwo, Myfanwy trafia na osobę z czterema ciałami, apodyktyczną kobietę, która może wejść w jej sny, sekretny ośrodek szkoleniowy, gdzie dzieci przekształca się w zabójczych wojowników i spisek większy, niż mogłaby sobie wyobrazić.
Zaskakująca i zabawna, Wieża jest szokująco pomysłowym debiutem, skierowanym do czytelników, którzy lubią powieści szpiegowskie z dawką fioletowego szlamu.


Dodatkowo

"O ziołach i zwierzętach" Simona Kossak
8 listopada

Marginesy postanowiły wznowić niektóre tytuły ze swojej serii Eco w twardej oprawie i nowej szacie graficznej. W zeszłym miesiącu wyszła "Mądrość i cuda świata roślin" (o której wiedziałam, że będzie w nowej lepszej oprawie już wcześniej, ale stwierdziłam, że dwa różne formaty w jednej serii wydawniczej to już i tak za dużo i nie będę dodawać trzeciego), a w tym - "O ziołach i zwierzętach". Tak więc jak macie miłośnika książek i przyrody w znajomych i zastanawiacie się, co mu dać na mikołajki, to to jest jakaś opcja.

Żeby się zachwycać, nie trzeba mieszkać w lesie – wystarczy rozejrzeć się przed blokiem, w parku, nad strumykiem. Wszędzie wokół rosną rośliny pozornie banalne – lebiodka, babka, macierzanka, pokrzywa. Żyją zwierzęta, na które na co dzień nie zwraca się uwagi – mrówki, winniczki, trzmiele.
Ale dzięki Simonie Kossak okazuje się, że żadne z nich nie jest zwykłe ani banalne: są trujące rośliny, które uzdrawiają, takie, którymi przepędzano złe uroki, i takie, które najlepiej leczyły rany głowy. Poznamy zwyczaje seksualne korników, pokojową naturę dzików i przekonamy się, czy dymówki zimują w mule na dnie zamarzniętych jezior. Pojawią się też żurawie, sarny, wilki, rysie, rusałki czy ropuchy. Dziurawiec, fiołek, jarzębina czy bukwica.
O ziołach i zwierzętach to księga dziwów. Cudowny zielnik. Simona Kossak daje tu wyraz swojej niezwykłej wrażliwości, która ujawnia się w szczególnym widzeniu świata.
Nowe, jeszcze piękniejsze wydanie książki, dzięki której świat wokół nas już nigdy nie będzie wyglądał tak samo.


 

środa, 1 listopada 2017

Stosik #97

Stosik tym razem mamy dość pokaźny, ale nie przesadny. Zaspokoiłam większość swojej zakupowej żądzy (jeszcze kilka tytułów chętnie bym nabyła, ale wicie, rozumicie, zbliżają się święta, trzeba pozostawić bliskim jakiś wybór), przyszło też trochę rzeczy do recenzji. No i tak o:


Na górze zdobycz z biblioteki - zbiór reportaży Mariusza Szczygła "Gottland". Swego czasu zbierały tony zachwytów w blogosferze, więc liczę na smaczny posiłek.

Dalej mamy set zakupowy. "Jak zwierzę" planowałam kupić od kiedy tylko wypatrzyłam je w zapowiedziach. "Prywatne życie łąki" nie interesowało mnie aż tak, ale jest bardzo ładnie wydane i spójne wizualnie z "Jak zwierzę", więc stwierdziłam, że dam kredyt zaufania (obym nie rozczarowała się jak z Wohllebenem). Swoją drogą, to chyba jakaś nowa moda - wydawajmy książki spójne tematycznie i wizualnie, jakby były serią, ale nie nazywajmy ich oficjalnie serią. Czarne też ostatnio podobnie robi (co w sumie też na stosiku widać).

"Pośród cieni" Agnieszki Hałas to był oczywisty must have - jak ktoś chce wiedzieć, dlaczego,to może poczytać tutaj.

"To nie jest kraj dla pracowników" zwabiło mnie tytułem i faktem, że było w promocji. Po czym okazało się, że jest to książka nieco inna, niż zakładałam, ale nic to, kiedyś się przeczyta.

Dalej mamy dwie pozycje z Czarnego. "Farba znaczy krew" to byłą książka z rodzaju "i chciałaby, i boję się" -  no i ostatecznie kupiłam ją spontanicznie w promocji. Jak na razie jest trochę rozczarowująca, ale tylko ją nadgryzłam, więc może się jeszcze rozwinie. "W królestwie Monszatana" traktuję... sama nie wiem, jak. Trochę jak reportaż popularnonaukowy, trochę jak książkę debunkującą najpopularniejsze mity na temat. Mam nadzieję, że będzie dobra.

Dalej mamy set reenzencki. "Daleka droga do małej, gniewnej planety" to mój absolutny hit od Zyska i s-ki. Acz nie dla każdego to będzie hit. A dlaczego to na dniach napiszę, bo książka już przeczytana.

Na koniec zalew nowości (lub wznowień, jak kto woli) od Papierowego Księżyca. Jako że lekka wschodnia fantasy to ostatnio moje ulubione guilty pleasure, nie mogłam nie zwrócić uwagi na "Ciężko być najmłodszym" (swoją drogą, okładki rosyjskiego fantasy od PK ostatnio wyglądają coraz bardziej tak, jakby wszystkie te powieści rozgrywały się w jednym uniwersum). A trylogia "Silos" to wyraz mojej gotowości do zapoznania się z jakimś postapo.

Poza papierem, mam jeszcze dwie rzeczy wirtualne, do recenzji od Prószyńskiego i s-ki:


Po lewej omnibus "Belgariady" Eddingsa - klasyki gatunku wydawanej przez Prószyńskiego w nieoficjalnej serii klasyki gatunku (w której do tej pory pojawiała się wyłącznie Le Guin). Znać wypada, ale kupić bym raczej nie kupiła w papierze, bo ponoć już się zestarzało. Choć wydanie będzie piękne zapewne. A obok "Dziesięć tysięcy żyć", które, mam nadzieję, nie okaże się li tylko ckliwym romansidłem.

środa, 25 października 2017

Film ostatnio widziałam #13 - "Geostorm"

Mam słabość do wysokobudżetowych filmów katastroficznych – pełnią dla mnie tę samą rolę, co dla większości kobiet głupiutkie komedie romantyczne. Są jacyś tam bohaterowie, którzy przeżywają swoje konflikty, są wielkie dramaty, ale ogólnie zawsze wszystko kończy się dobrze, źli zostają ukarani, dobrzy nagrodzeni i zwykle ktoś znajduje miłość życia/godzi się z drugą połówką. Wyższość filmów katastroficznych jak dla mnie polega na tym, że mają znacznie więcej widowiskowych efektów specjalnych, które wysoko cenię. Bo poza tym to są równie głupiutkie, jak te komedie.

I Geostorm bardzo ładnie się w moje oczekiwania wpisuje. Choć przyznam, że jest kilka rzeczy i akcentów, które rozgrywa (rozkłada) w sposób niezbyt często spotykany. A ponieważ chcę się nad tymi różnymi rzeczami pochylić, to ostrzegam – nocia zawiera ZABÓJCZE SPOILERY.

Fabularnie w sumie nic szczególnie nowego – po modzie (spotęgowanej przez mający nastąpić pięć lat temu koniec świata) na niszczycielskie żywioły, przed którymi można najwyżej uciec, bo zapobiec się nie da, mamy teraz odwrót ku złej i dobrej ludzkości. Zła ludzkość zrobiła efekt cieplarniany i wobec nasilających się huraganów, powodzi i susz utrzymywała, że to tylko chwilowe anomalie (zabawne, że jedynym chyba krajem wysoko rozwiniętym oficjalnie utrzymującym takie poglądy są Stany Zjednoczone. Wychyla nam się z filmu taka samokrytyka). Dobra ludzkość spięła pośladki i wspólnymi, światowymi siłami ONZ zbudowała system satelitów kontrolujących klimat (kolejnym zabawnym faktem jest to, że najwyraźniej cały ten wybudowany za grube miliardy – i pewnie niewiele mniej ich pożerający na utrzymanie – system ma jedynie utrzymać status quo w najwyraźniej coraz bardziej zanieczyszczonej atmosferze, zamiast ją jakoś, nie wiem, pomagać przywrócić do pierwotnego stanu, kiedy utrzymywanie systemu kosztującego grube miliardy nie byłoby już potrzebne. Acz w obronie twórców filmu dodam, że po ulicach jeżdżą elektryczne samochody. Przynajmniej dla mas). System przez kilka lat sprawował się bardzo dobrze, ale cosik ostatnio zaczął szwankować. Na przykład zamrażając przypadkowe wioski w Afganistanie. W związku z tym dwóch skonfliktowanych braci, pracujących do tej pory (choć nie razem) nad projektem (jeden ze strony administracyjno-rządowej, drugi – naukowej), musi zakopać topór wojenny i sprawdzić, co z systemem jest nie tak.

To jedna z tych fajnych, widowiskowych scen. Ale nieliczna.
Pierwszym miłym zaskoczeniem jest fakt, że jeśli chodzi o interakcje między bohaterami, główny nacisk został położony na konflikt pomiędzy dwoma braćmi. Z mojego doświadczenia wynika, że scenarzyści preferują raczej układy rodzic-dziecko lub związki okołomałżeńskie (hej, nawet w bajkach Disneya mamy tylko dwa filmy o rodzeństwie), a tu proszę. I jest to chyba najmocniejsza strona filmu (bo efekty specjalne są mocno takie se, najciekawsze ujęcia były w trailerze): konflikt eskaluje na początku, aby w trakcie fabuły bracia, w ogniu wykuwania spisku przeciw spiskowi, mogli się pogodzić (przy okazji zyskuje potwierdzenie ludowa prawda, że odległość ułatwia dogadanie się z rodziną. W tym przypadku trzeba się było wystrzelić na orbitę).

Problem polega na tym, że jeśli chodzi o komplementy dotyczące bohaterów, to… więcej ich nie ma. Poza jeszcze dziewczyną Maxa (młodszego z braci, agentkę Secret Service), która wykazuje jako takie objawy osobowości, reszta postaci to kartonowe kukiełki, scharakteryzowane jedna cechą, a czasem nawet i to nie (scenarzyści najwyraźniej doszli do wniosku, że w większości przypadków wystarczy za charakterystykę pełnione stanowisko). I tak mamy naukowca Azjatę, który odkrywa spisek i musi uciekać przed złymi ludźmi, żeby ostrzec Maxa (poza byciem naukowcem i Azjatą, znajomość z maksem to już jego ostatnia cecha). Problem w tym, że gdy dopadają go ci źli ludzie i ginie wepchnięty pod samochód, to mnie było z tego powodu bardzo wszystko jedno. No trochę przykro, że chłopaka przejechali, ale w sumie to jakiś losowy gość, o którym nic nie wiadomo, więc trudno. Tak samo jest z załogą stacji kosmicznej, na którą w ramach śledztwa udaje się grany przez Gerarda Butlera Jake Lawson – starszy z braci i właściwie twórca całego systemu. Jest taka urocza scenka, w której poznaje najważniejsze osoby na stacji – i w zasadzie dla większości tych szych, które teoretycznie powinny być ważne dla prowadzonego śledztwa jakakolwiek charakterystyka kończy się na podaniu funkcji. Jeden gostek z Meksyku jeszcze dwa razy kieruje robotycznym ramieniem, Niemka Ute, która teoretycznie jest najwyżej postawionym człowiekiem na stacji, z którym Jake się kontaktuje, służy do potakiwania mu i odnajdywania właściwych drzwi. 

Jestem tu ważnym naukowcem, więc będę za tobą, Główny Bohaterze, łazić i zadawać pytania w stylu "kto?", "jak?" i "dlaczego?", aby widzowie na pewno nie przegapili niczego z twojego wnikliwego rozumowania. Poza tym będę ci otwierać drzwi.
No i jest jeszcze Sabotażysta, oczywiście Anglik. Z którym mam kilka problemów. Pierwszy jest taki, że cła sytuacja na stacji kosmicznej to właściwie zagadka typu zamknięty pokój. Cała zabawa z tym typem zagadek polega na tym, żeby autor/twórca dał wystarczająco dużo poszlak, aby konsument mógł typować własnych podejrzanych na ich podstawie. A ponieważ nie wiemy niczego o bohaterach na stacji, bo scenarzysta z reżyserem postanowili zrobić z nich wydmuszki, to cała zabawa nie ma sensu. Sam Sabotażysta pojawia się w trzech scenach, z których dowiadujemy się, że a) lubi grać w gry i b) nie lubi Amerykanów. A to z kolei sprawia nie tylko, że ujawnienie go nie zaskakuje i nie obchodzi widza. Sprawia też, że nie ma sensu. Bo właściwie nie wiemy, dlaczego ten koleś zdecydował się zabić kilka miliardów ludzi. No niby coś tam krzyczy, że pieniądze go skusiły ale… dla mnie to słaba motywacja. Zwłaszcza w momencie, kiedy tymi pieniędzmi zapłacili ci za a) zniszczenie miejsca, w którym mógłbyś je wydać i b) zrobienie czegoś, co de facto uniemożliwia ci powrót do resztek tego miejsca, gdzie miałbyś ewentualnie tę kasę wydać (tu nadmienię, że cały mroczny plan polega na wywołaniu geosztormu – niszczycielskiej anomalii pogodowej o globalnym zasięgu, która zniszczy wszystko, co odstaje od ziemi. Łącznie z infrastrukturą umożliwiającą bezpieczne lądowanie promów kosmicznych…). Poza tym ogólnie śmierdzą mi bohaterowie, co do których nie wiemy, dlaczego właściwie chcą za kasę wymordować całą swoją rodzinę (bo o rodzinie Sabotażysty nie wiemy nic, ergo logika każe zakładać, że jakaś tam istnieje).

Ogólnie film jest nijaki. Bohaterowie płascy i nieciekawi, choć bezpiecznie sympatyczni, ilość epickich scen niszczenia czegoś niesatysfakcjonująca, za to całkiem ładne ujęcia stacji kosmicznej. Całe szczęście, że nastawiałam się na głupiutką rozrywkę bez szczególnej treści, bo inaczej wyszłabym z kina rozczarowana.

Geostorm
reż. Dean Devlin
2017

niedziela, 22 października 2017

"Dzieci Norwegii" Maciej Czarnecki

Kilka lat temu gorącym tematem w mediach były sprawy zabierania polskim rodzicom dzieci przez Bernevernet – norweski urząd do spraw ochrony dzieci. Telewizje prześcigały się w publikowaniu rozdzierających serce materiałów ze spłakanymi rodzicami walczącymi o odzyskanie swoich dzieci ze szponów bezdusznej instytucji, powstawały nawet firmy specjalizujące się w nie do końca zgodnym z prawem odbijaniu progenitury znajdującej się pod opieką norweskiego państwa. Ale jak to ze wszystkimi hot newsami bywa, wielkie media dość szybko się tematem znudziły i zwróciły w stronę zieleńszych pastwisk, sprawa przyschła i opinia publiczna o niej zapomniała. Poza może społecznością polskich imigrantów w Norwegii. I Maciejem Czarneckim, który postanowił sprawie przyjrzeć się bardziej wnikliwie i z większej ilości perspektyw, niż pozwalały na to trzydziestosekundowe materiały w programach informacyjnych. Z tego przyglądania powstały „Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym”.

Autor w swojej książce zebrał głownie relacje rodziców – tych pokrzywdzonych przez Bernevernet, ale też tych, którym urząd pomógł albo kontakt z nim wspominają po prostu neutralnie. Przeplatają to wszystko rozmowy z socjologami, kadry z historii Norwegii czy wypowiedzi pracowników samego Bernevernetu.

Już od pierwszych stron książki widać, że głównym celem autora nie było udowodnienie jakiejś konkretnej tezy, ale przedstawienie pewnego zjawiska takim, jakie ono jest w rzeczywistości, na tyle, na ile da się to zrobi na ograniczonej przecież ilości stron. Czarnecki stara się być w swojej książce jak najbardziej niewidzialny, oddając głos swoim interlokutorom czy przedstawiając jako bezosobowy narrator kolejne rodzinne historie. Zależy mu, aby czytelnik, mając do dyspozycji jak najbardziej różnorodne informacje, sam sobie wyrobił zdanie.

A materiał bywa zaskakujący. Poza bowiem przypadkami niejasnymi czy też takimi, w której jakże opiekuńcze państwo zawiodło na całej linii (jeden z opisanych przez Czarneckiego należy do tych autentycznie mrożących krew w żyłach), mamy też obalanie krążących po sieci i rozrastających się niczym hydra o setkach łbów mitów. Niektórych wręcz szalonych, jak ten, jakoby Norwegowie byli szczególnie łasi na polskie dzieci, aby uzupełniać nimi swoją słabującą pulę genetyczną. Mało sensacyjne statystyki mówią zaś, że Bernevernet zabiera procentowo tyle samo dzieci imigrantom, co norweskim obywatelom, a wśród tych pierwszych zdecydowanie dominują dzieci z rodzin arabskich, afrykańskich i azjatyckich.

Poza nakreśleniem obrazu sytuacji, autor stara się też dociec, z czego ona wynika. Dlaczego Polacy, przecież rozsiani po wielu krajach europejskich, z których większość ma zdecydowanie ostrzejsze i konsekwentniej egzekwowane przepisy ochrony dzieci niż u nas, boja się akurat Norwegii? Czy wina leży po stronie różnic kulturowych, bezkompromisowości urzędu, czy też to tylko czarny pijar? Czarnecki stawia te pytania i podsuwa materiały, które mogą przynieść rozwiązanie, ale tego ostatniego czytelnikowi nie narzuca. Trzeba do niego dojść samemu (o ile istnieje).

Przyznam, że ”Dzieci Norwegii” to kawał dobrej, reporterskiej roboty. Takiej, jaką lubię. Takiej, która zamiast sugerować gotowe rozwiązania, zachęca do samodzielnego przemyślenia problemu. I może nie jest to jakiś wybitny literacko reportaż (język jest raczej prosty i surowy, ma prezentować, nie zachwycać), ale z pewnością jeden z lepszych, jakie zdarzyło mi się czytać.

Tytuł: Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym
Autor: Maciej Czarnecki
Wydawnictwo: Czarne
Rok: 2016
Stron: 238
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...