środa, 30 stycznia 2013

Jak to widzę?: Royce

Kolejna odsłona mojego cyklu blogowego, o którym wszystkiego możecie się dowiedzieć tutaj (zachęcam do zgłaszania własnych bohaterów, czasu coraz mniej.;)). Tym razem jeden z pary głównych bohaterów cyklu "Odkrycia Riyirii". I uwaga, bo spoiler do pierwszego tomu będzie.;) Royce to ten zwinniejszy i o ile nie inteligentniejszy, to z pewnością bardziej nieufny z pary bohaterów. Niewysoki, szczupły, zawsze wyobrażałam go sobie jako ciemnego szatyna. Problem z nim polega na tym, że Royce jest mieszańcem - ma domieszkę elfiej krwi. Tylko że tej domieszki nie widać na pierwszy rzut oka, dopiero jak się człowiek dobrze przyjrzy. W tej sytuacji uznałam, że najlepiej będzie zainwestować w wydatne kości policzkowe i lekko migdałowate oczy. Efekt jest ciekawy, aczkolwiek nie jestem do końca z niego zadowolona. Co innego cieniowanie, bo z niego zadowolona jestem bardzo.;)

Royce - można go powiększyć kliknięciem

wtorek, 29 stycznia 2013

Subiektywne prasowanie #13 - "Nowa Fantastyka" 01/2013

Kolejna opinia o Nowej Fantastyce wrzucana na ostatnią chwilę. Tym razem trochę nie z mojej winy, ale obiecuję, że to się już więcej nie powtórzy (a przynajmniej będę się starać, żeby się nie powtórzyło). Nie przedłużam więc i przechodzę do opisu pierwszego numeru w 2013 roku.


Już rzut oka na okładkę mówi nam, co będzie tematem przewodnim. Tym, dla których okładka to za mało, ostatnie złudzenia odbierze wstępniak Jakuba Winiarskiego o wdzięcznym tytule „Frodo żyje!”. Dalej już z górki: za pierwszym zakrętem Wit Szostak rozważa, cóż by twórcy filmu mogli upchnąć w tych trzech częściach (uzupełniając fabułkę niewielkiej przecież powieści), aby było ciekawie i miło dla fanów. Przyznam, że ekranizacji jeszcze nie widziałam, ale po przeprowadzeniu krótkiej sondy mogę stwierdzić, że tylko raz panu Szostakowi udało się trafić. A szkoda, bo jego propozycje wydają się bardzo sympatyczne. Dalej jest jeszcze „Laboratorium Petera” Bartosza Czartoryskiego, czyli krótki życiorys Petera Jacksona.

W temacie filmowy, ale niehobbicim, jest jeszcze „Gra w kategorie” Marka Grzywacza, która moim zdaniem jest najciekawszym artykułem numeru. Rzecz tym razem o kategoriach filmowych w Hollywod i przesławnym PG-13. Najlepsze są tu oczywiście ciekawostki i rozważania, dlaczego fantastyce więcej uchodzi na sucho (dygresja od czapy: najwyraźniej te same kryteria co do filmów, odnoszą się również do gier; jak wiadomo, obcych można i mordować (o ile nie mają czerwonej krwi) i molestować bezkarnie, w przeciwieństwie do ludzi – co widać w takim np. Mass Effect 3. Jeśli w scence erotycznej wieńczącej wątek romansowy randkowaliśmy z niebieską asari – która poza fryzurą z macek i odcieniem skóry jest bardzo ludzka – możemy podziwiać biust w pełnej krasie, podczas gdy ludzka kochanka w tych samych ujęciach nosi stanik). Częściowo o film zahacza „Legenda Stalkera” Adama Rottera, czyli podsumowanie popkulturowego hołdu oddawanego na przestrzeni lat twórczości braci Strugackich (przy okazji, ma ktoś pożyczyć „Piknik na skraju drogi”?;)).

Zostały jeszcze dwa artykuły całkiem niefilmowe. Pierwszy z nich przypomina sylwetkę i twórczość Janusza Zajdla. Drugi to przywleczona prosto z lamusa opowieść o mumii. Muszę przyznać, że mój ulubiony cykl wraca do formy, bo szopkę z „klątwą faraona” i pierwsze kroki mumii na kartach powieści i ekranach kin autorzy opisują bardzo ciekawie.

Czas na felietony. Jakub Ćwiek tym razem porusza temat piractwa i dopytuje, jak dobry powinien być film, żeby widz zdecydował się za niego zapłacić. Ja dodałabym pytanie, jak daleko widz musi mieć do filmu, żeby zdecydować się zapłacić (pisze to osoba, dla której koszt wycieczki do najbliższego porządnego kina przewyższa dwukrotnie cenę biletu). Rafał Kosik rozważa zagadnienia przenikania automatów do życia codziennego. I trudno się z jego wnioskami nie zgodzić, bo w sumie truizmy pisze. Peter Watts zastanawia się, co wynika z faktu, że ludzką psychikę ewolucja ukształtowała do trudnej walki o byt w jaskini, a nie do nowoczesnej kultury i technologii (fajne te felietony Wattsa, zawsze tak kreatywnie wykorzystuje ostatnio czytane artykuły naukowe). Michael Sullivan radzi piszącym, aby pracowali nad indywidualnym nie-do-końca stylem i nawet nieźle się to czyta, ale mało treściwe te rady. Jerzy Rzymowski zwierza się tym razem z sympatii do „Kindred: The Embraced” i muszę przyznać, że zainteresował mnie serialem. A Łukasz Orbitowski, jak to on, poleca horror. Tym razem o demonicznym bachorze. I nie jest to „Omen” bynajmniej, a „Sierota”.

Czas na kilka słów o opowiadaniach, które tym razem trzymały równy poziom szkolnej czwórki. „Kuźnia, w której umierali” Piotra Górskiego jako opowiadanie nie wypada najlepiej, ale jako zajawka powieści sprawdza się całkiem dobrze – poczułam się zainteresowana światem, którego gościńce przemierzają tajemnicze i straszne Madonny, choć mam pewne obawy względem jakości całości (wedle zasady, że polskim autorom tworzenie neverlandów rzadko wychodzi). „Po obu stronach frontu” Piotra Malaka było dla mnie problematyczne. Z jednej strony, twór inspirowany „Achają” nie może być dobry, z drugiej ten Card może jednak uratuje sytuację… Przyznam, że uratował, całkiem ładny kawałek niezobowiązującej, militarystycznej rozrywki dostałam, tylko ten rozwlekły opis wygrywanej wojny z Unią Europejską jest w zasadzie zbędny. Z trzech polskich opowiadań najsłabiej wypada „Ostatni dzień w Cavenie” Jeremiego Rogalewskiego. Warsztatowo jest całkiem dobrze, ale tekst osadzono ściśle w konwencji howardowskiej, a ona chyba już dawno się zużyła. 

Przejdźmy do prozy zagranicznej. „Poza Calais” Samanthy Henderson zaskoczyło mnie pomysłem, jednym z takich, które wydają się oczywiste, gdy już jakiś spryciarz na nie wpadnie. A jak nazwa wskazuje, akcja osadzona jest w przededniu pierwszej wojny światowej. „Partyzancki mural syreniej pieśni” Ernesta Hogana to próba pożenienia sztuki nowoczesnej z obcymi formami życia, o ile się orientuję. Próba w jakiś pokrętny sposób udana, ale ciężka w czytaniu – może dlatego, że nie lubię sztuki nowoczesnej. „Zasady przetrwania” Nancy Kress przekonały mnie, że styl pisarki może mi się podobać. W opowiadaniu mamy poza tym ciekawy pomysł (może nie powalający oryginalnością, ale i tak interesujący) i trochę głębi. Cóż z tego, kiedy zakończenie jednak rozczarowuje.

A poza tym w gazecie recenzje i konkursy oczywiście.

niedziela, 27 stycznia 2013

Niezbyt o Japonii - "Amerykańska gejsza" Lea Jacobson

O Japonii poczytać sobie od czasu do czasu lubię, bo dalekowschodnie klimaty zawsze kojarzyły mi się z jakąś fantastyką. A że Kraj Kwitnącej Wiśni niedawno modny się zrobił (przynajmniej tak, jak kraje bliskowschodnie), to o nim można przeczytać najwięcej. Ostatnio taką lekturą była „Amerykańska gejsza” Lei Jacobson. I teraz mam problem.


Książka jest swego rodzaju pamiętnikiem, w którym autorka postarała się pokazać obraz wycinka kultury japońskiej. Chodzi mianowicie o swoiste środowisko barów z hostessami, będącymi specyficzną gałęzią przemysłu rozrywkowo-erotycznego. I zgodzę się z autorką, że takich tworów nie ma chyba nigdzie indziej na świecie – jakoś nie wyobrażam sobie, żeby jakiekolwiek miasto w zachodnim kręgu kulturowym dysponowało barem, w którym podstarzali biznesmeni traciliby kupę kasy tylko i wyłącznie po to, żeby porozmawiać i wypić drinka z egzotyczną pięknością, doskonale wiedząc, że na nic więcej nie mogą liczyć. Niemniej, jak każda praca w branży, było niebyło, rozrywkowej, praca w tego typu barze ma swoje ciemne strony.

Jak już mówiłam, mam problem. Ideą książki miało być, zdaje się, pokazanie jak praca w barze wygląda i z czym się wiąże. Ten cel w zasadzie udało się osiągnąć. Z drugiej strony wygląda na to, że napisanie tej książki miało dla autorki wymiar terapeutyczny, co zaszkodziło powieści na poziomie warsztatowym.

„Amerykańska gejsza” jest spisana w formie krótkich rozdzialików, będących w zasadzie samodzielnymi artykułami, w sam raz do prasy. Ponieważ mają też znamiona pamiętnika, początkowy obraz autorki/bohaterki, jaki się z nich wyłania, jest bardzo irytujący. Oto bowiem mamy młoda dziewczynę świeżo po studiach (japonistyce i kulturze azjatyckiej), która przyjechawszy do Japonii jest bardzo zdziwiona, jeśli nie oburzona faktem, że  kultura tego kraju różni się od Amerykańskiej i postępowanie w zgodzie z rodzimymi zwyczajami może skutkować ostracyzmem. Poza tym młoda Lea często wypowiada się na temat Japończyków w wyższością godną dziewiętnastowiecznego antropologa wygłaszającego wykład o ludach Afryki. Gdy mówi o swoich klientach, jest to jeszcze zrozumiałe – trzeba jakoś utrzymywać higienę psychiczną w pracy tak wyczerpującej emocjonalnie. Ale kiedy tematem takich wypowiedzi jest rodzina, u której autorka mieszkała podczas swojej nauczycielskiej kariery, robi to bardzo niemiłe wrażenie.

Może pozwolę sobie na sporą nadinterpretację (na zasadzie „nie znam się, więc się wypowiem”), ale dla mnie „Amerykańska gejsza” to nie jest książka o japońskich barach. To jest fascynujące studium autodestrukcji. W sumie bohaterka/autorka wydaje się ze mną zgadzać. Już przed wyjazdem z kraju Lea miała problemy psychiczne, objawiające się aktami destrukcyjnymi – bulimia i problem z samookaleczeniem. Sama przyznaje, że wywoływał je stres i poczucie winy (czy może stres wywołany poczuciem winy). Wybranie zajęcia dającego szybkie i łatwe pieniądze, a jednocześnie ułatwiającego uzależnienie od alkoholu i narkotyków przy jednoczesnym wypaleniu emocjonalnym wydaje się tylko następnym krokiem (dziewczę znało dwa języki i miało możliwość – z której czasem korzystało – pracy w zawodzie nauczycielki lub modelki, zawsze mogło też wrócić do domu, nie mówimy więc o żadnej zewnętrznej konieczności).

O ile „Amerykańska gejsza”  jest znakomitym materiałem do analiz pychologicznych, o tyle warstwa literacka nie jest już tak dobra. Styl jest trochę przyciężki, a gdy autorka zaczyna (pseudo)filozoficzne rozważania, powiew nudy od razu usypia czytelnika. Poza tym osobiście czułam się w trakcie lektury traktowana trochę jak przygłup, bo autorka ma irytującą manierę powtarzania co klika linijek tej samej informacji (na zasadzie: „X była Amerykanką.” i kilka linijek później „X oczywiście doskonale znała słowa tej piosenki Pink, bo była Amerykanką”.). Mało jest czysto warsztatowych błędów, które bardziej mnie irytują.

Czy polecam? Raczej tak, książka nie jest przecież totalnym gniotem. A komu? W pierwszej kolejności fanom powieści z wątkiem autobiograficznych, w drugiej – tym, którzy lubią historię ludzi po przejściach. Japonofilom raczej powiem, żeby przeczytali, jeśli będą chcieli.

Tytuł: Amerykańska gejsza
Autor: Lea Jacobson
Tłumacz: Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik
Tytuł oryginalny:
Bar Flower
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok: 2009
Stron: 286


 Książka przeczytana w ramach wyzwania "Od A do Z" u takichomiktaki.

piątek, 25 stycznia 2013

Ogłoszenie parafialne

Rozpoczął się już drugi etap głosowania na Blog Roku 2012. Polega on na tym, że każdy autor bloga musi żebrać wśród znajomych o smsy poparcia.;) To i ja pożebrzę.;) Jeśli macie gdzieś tam zbędne 1,23zł (czyli koszt smsa) to może rozważycie opcję oddania głosu? Na każdego bloga można z jednego numeru oddać tylko jeden głos (za to można głosować na dowolną ilość blogów).

Żeby zagłosować na "Z pamiętnika ksiązkoholika", wyślijcie sms o treści (to okrągłe to zera):
 E00189
na numer
7122
Z góry dziękuję wszystkim.:)

środa, 23 stycznia 2013

Przekrój przez fantastykę - "Lubię być fantastą" Agnieszka Kawula-Kubiak

Recenzję sponsoruje JoannazKociewia, która pożyczyła mi książeczkę.:)

Ze zbiorami wywiadów jest ten problem, że trudno powiedzieć o nich coś konkretnego, unikając mówienia czegokolwiek o rozmówcach. A najgorsze, że niechcący można się dowiedzieć kilku niefajnych rzeczy o lubianych pisarzach. Człowiekowi wtedy jakoś przykro się robi. Z niektórych tekstów zamieszczonych w „Lubię być fantastą” właśnie takich rzeczy można się dowiedzieć. Na szczęście większość autorów wydaje się raczej sympatyczna. I trochę o tym napiszę. A całość będzie raczej krótka, bo nie umiem pisać o rozmowach.

„Lubię być fantastą” to zbiór rozmów przeprowadzonych przez Agnieszkę Kawulę-Kubiak z gronem autorów polskiej fantastyki. Znajdą się tu zarówno tuzy spod znaku Fabryki Słów, jak i autorzy prozy ambitnej, mający na koncie niewielki dorobek literacki. Cóż, muszę przyznać, że większość rozmów zaskakująca nie była, ale niektóre były nad wyraz ciekawe i pozwalały wejrzeć głębiej w twórczość autorów.

Najprzyjemniej czytało mi się rozmowę z Marcinem Przybyłkiem. Przebija z niej taka tęsknota za utopią, jaką można odnaleźć w najnowszej powieści z cyklu „Gamedec”. Wyraźnie też widać miłość autora do gier.

Interesująco wypadła też rozmowa z Mają Lidią Kossakowską, choć mam wrażenie, że dotyczyła bardziej koni, niż czegokolwiek związanego z pisaniem. Niemniej ludzie, którzy lubią zwierzęta, zawsze dostają dodatkowe punkty na mojej osobistej skali sympatii, więc tym bardziej mogę czerpać radość z powieści tej pani. 

Nie mam zamiaru opisywać każdej rozmowy, bo wtedy po cóż byłoby czytać książkę. Niemniej, bardzo dobre wrażenie wywarły na mnie wywiady z twórcami mało znanymi. Z rozmów wyłaniają się bardzo ciekawe osobowości, które często świadomie podchodzą do własnej twórczości. I chociaż jakość (albo gatunek) tej twórczości nie zawsze mi odpowiada, to fajnie się czyta o samym procesie.
Jednak nie wszyscy polscy fantaści są mili i puchaci. Zdarza się, że wylewają swoje żale z dzieciństwa (które po lekturze wywiadu można również bardzo łatwo odnaleźć ich twórczości, jeśli jeszcze się tego nie zrobiło), są autorzy pokłóceni z fandomem i nań śmiertelnie, ostentacyjnie oraz z przytupem obrażeni (mam wrażenie, że trochę na zasadzie „nie podoba wam się to, co napisałem, bo nie rozumiecie mojej twórczości, a w ogóle to głupi jesteście i zazdrościcie”) i wielu innych. Cóż, nie powiem, że nie zraziło mnie to do dorobku niektórych z nich, ale z drugiej strony są to tacy pisarze, których albo nie miałam w planach poznać, albo poznałam i niezbyt mi się spodobało, więc mała strata.

Na zakończenie powiem, że „Lubię być fantastą” to książka nie nadająca się do pochłonięcia jednym ciągiem – po lekturze jednego, dwóch wywiadów czytelnika zaczyna dopadać znużenie. Jednak wystarczy kilka dni przerwy i znów smakują wyśmienicie. Polecam więc jako lekturę z doskoku, dla tych, którzy akurat nie mają czasu na powieści. I dla fanów, którzy chcą lepiej poznać ulubionych twórców.

Tytuł: Lubię być fantastą
Autor: Agnieszka Kawula-Kubiak

Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok: 2009
Stron: 395

niedziela, 20 stycznia 2013

Jak to widzę?: Ivy Hisslepenny

Dość późno jak na mnie, ale zdążyłam z kolejną odsłoną akcji (jak zwykle zachęcam do zgłaszania własnych bohaterów - klik). Tym razem kolejna bohaterka "Protektoratu Parasola" Gail Carriger. Ivy jest przyjaciółką głównej bohaterki - młodą damą z londyńskiego towarzystwa, choć z racji tego, że jej ojciec był bodajże wzbogaconym kupcem, pozycja w towarzystwie nie była zbyt wysoka. Poza tym panna Hisselpenny dała się poznać jako wielbicielka okropnych kapeluszy i posiadaczka infantylnego charakteru. Cóż, nie wiem, czy proponowany przeze mnie kapelusz jest wystarczająco okropny, ale gdybym miała czas (a znowu go nie miałam) potraktować go kolorem, z pewnością by był.;) Poza tym jestem bardzo zadowolona z mojej mangowej Ivy.:)

Ivy Hisselpenny - można ją powiększyć kliknięciem.

piątek, 18 stycznia 2013

Dla moli - "Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek" Mary Ann Shafer, Anne Barrows


Są takie książki, których tytuły nas urzekają. Są wstrząsające, nietypowe, wpadające w ucho, urocze, albo wszystko na raz. Książka z pań Shaffer i Barrows zdecydowanie należy do tych, których tytuły urzekają. Bo czyż można przejść obojętnie obok „Stowarzyszenia Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek”?

Juliett jest pisarką, która wyrusza w trasę promującą jej najnowszą książkę. Jest to jej pierwsza książka powojenna – zbiór felietonów które w czasie wojny publikowało jedno z londyńskich czasopism. Niedawno skończyła się II wojna światowa i cała Europa liże rany, a zbiór humorystycznych tekstów najwyraźniej w tym pomaga, przynajmniej Anglikom. Czas jednak poszukać tematu do nowej powieści. List od obcego mężczyzny i nowi znajomi z Wysp Normandzkich wydatnie w tym pomogą.

Autorki zdecydowały się na bardzo nietypową obecnie formę – stworzyły powieść epistolarną. Dotąd byłam przekonana, że szał na opowieści w listach skończył się przy „Cierpieniach młodego Wertera”, ale najwyraźniej nie. Dla mnie to ogromna zaleta, uwielbiam różnorodność i nietypowe rzeczy. Może trzeba więcej uwagi poświęcać temu, kto i do kogo pisze, ale warto. Bohaterowie bowiem listy piszą dowcipne, ciepłe, często zawierające historie niesamowite czy cudowne, a zawsze wzruszające. Język jest lekki i zgrabny, pozwalając czytelnikowi całkowicie wsiąknąć w cudzą korespondencję.

Zdarzało mi się czasem znaleźć w czeluściach sieci recenzje lekko rozczarowanych czytelniczek. Głównym zarzutem był brak rozdzierającego tragizmu historii, i naturalistycznych opisów cierpień mieszkańców okupowanych wysp. Cóż, ja takich pretensji nie mam. Z jednej strony dlatego, że autentyczne wojenne wspomnienia (z literaturą obozową na czele) są dla mnie zbyt trudne w czytaniu. Poraża mnie ten ogrom cierpienia, dlatego wolę go w wersji wygładzonej, jeśli już koniecznie musze z nim obcować. Z drugiej strony – chyba naturalistyczny rys jest niemożliwy w listach pisanych do obcej osoby w niespełna rok po wojnie. W każdym razie mnie bardzo odpowiadają wojenne opowieści mieszkańców wyspy, które są raz zabawne (sprawa pieczonego prosiaka), innym razem znowu tragiczne czy zwyczajnie pełne smutku i beznadziei. 

Kolejną mocną stroną powieści są bohaterowie. Sama Juliett jest osobą bardzo sympatyczną, choć (a może właśnie dlatego) nieco postrzelaną. Zaś mieszkańcy wyspy to cała galeria osobliwości. Mamy więc i lokalną wiedźmę, która wcale nie wygląda jak wiedźma, mamy farmera rozkochanego w esejach Lamba, mamy lokaja z zacięciem aktorskim i byłego psychiatrę. Wszystkie te postacie są niezwykle sympatyczne (poza tymi, które nie miały takie być) – nawet niemieckich okupantów autorki starały się nie demonizować. Wreszcie jest też postać najważniejsza, choć nieobecna. Elizabeth była duszą wyspy, która pozwoliła mieszkańcom przetrwać wojnę. Razem z Juliett poznajemy jej niezwykłą charyzmę oraz pełne odwagi i codziennego poświęcenia życie.

Zapomniałabym wspomnieć o tym, co książkowe mole lubią najbardziej. Jak sam tytuł wskazuje, że „Stowarzyszenie Miłośników Literatury…” jest przede wszystkim opowieścią o książkach i o tym, jak wielką rolę mogą odegrać w życiu człowieka. Nie tylko pomagają przetrwać wojnę, ubarwić jej beznadziejność – pośrednio mogą nawet zapobiec przestępstwu czy kojarzyć małżeństwa. Jest to więc balsam dla duszy każdego mola, który czuje się nierozumiany przez otoczenie. No i zawsze przyjemnie poczytać o współuzależnionych.;)

Jeśli szukacie autentycznych i brutalnych w swojej tragedii wspomnień wojennych, ta książka z pewnością was nie zadowoli. Jeśli natomiast macie ochotę na ciepłą historię o literaturze i relacjach międzyludzkich na tle wojny, przedstawioną w nietypowej formie, „Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek” to coś dla was. Zatem miłej lektury.

Tytuł: Stowarzyszenie miłośników literatury i placka z kartoflanych obierek
Autor: Mary Ann Shafer, Anne Barrows
Tłumacz: Joanna Puchalska
Tytuł oryginalny:
The Guernsey Literary and Potato Peel Pie Society
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok: 2010
Stron: 252
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...