wtorek, 26 lutego 2013

Nieregularny Karnawał Blogowy #1


Idea karnawałów blogowych zdaje się mieć dwojakie korzenie. Pierwsze, rozpowszechnione zwłaszcza wśród zachodnich blogów) to korzenie rosnące na akord: ktoś co miesiąc wymyśla temat, zaś osoby biorące udział w zabawie piszą na tenże notkę. U nas popularniejsza jest wersja wspominkowa: co miesiąc tworzy się wpis gromadzący linki do cudzych notek, które w danym miesiącu nas zachwyciły. Zwłaszcza ta druga idea zawsze mi się podobała, tylko jakoś nigdy nie zebrałam się na gromadzenie co miesiąc odpowiedniej liczby linków. Stąd pomysł na karnawał nieregularny - jak nazbieram notek, to będzie kolejny odcinek.

Od razu też zaznaczę, że będą trafiały się notki starsze - mam sporo ulubionych staroci, którymi chciałabym się z Wami podzielić. Zatem zaczynajmy.

"Mroczny sekret siostrzeńców Donalda" autorstwa Misiaela to próbka ciekawostek, jakie można znleźć, zajmując się disney'owską archeologią. Zastanawialiście się kiedyś, co się stało z rodzicami Hyzia, Zyzia i Dyzia? Tu macie próbę odpowiedzi na to pytanie.

"Jeśli coś żyje znaczy, że nie umarło, czyli dlaczego Jack Sparrow nie przyprowadził kumpli do kina" - zwierzowe dywagacje na temat: dlaczego w kinach mamy tak mało piratów, skoro "Piraci z Karaibów" stali się hitem.

"Własna biblioteka" Padmy to wpis, który zmobilizował mnie do zorganizowania karnawału - w końcu jeśli ktoś tak cudnie pisze o gromadzeniu książek, żal nie mieć tego linka pod ręką.;) Choć wątpię, żeby wielu czytających moje wypociny nie znało jeszcze Miasta Książek.

"Are the Worms Really Big?" by Robert V.S. Redick - jest to tekst z bloga Fantasy Reader, napisany przez jednego z amerykańskich pisarzy fantasy. Traktuje o metodach, jakich pisarze używają, aby ułatwić czytelnikowi uwierzenie w co bardziej niezwykłe wymysły. Po angielsku.

"Wzglendem tego co i owszem" - walentynkowy wpis Ninedin, leciwy co prawda, ale wciąż na czasie. Wracam do niego często, kiedy mam gorszy humor. Blog Ninedin to jest w ogóle kopalnia moich ulubionych notek, więc często będzie w karnawałach gościł.

"Łeb jak bania, czyli księżniczka w koszarach" - pierwsza część analizy "Achai" Andrzeja Ziemiańskiego dokonanej przez załogę Niezatapialnej Armady Kolonasa Wazoona. Druga jest tutaj, a trzecia tutaj. Dla osób niezorientowanych - analiza przypomina redakcję tekstu dokonaną przez bardzo złośliwego redaktora i zazwyczaj przytrafia się nieporadnym (bądź zatrważającym w inny sposób) internetowym opowiadankom. Czasem zdarzy się jednak książka na poziomie tychże opowiadanek i wtedy jej się obrywa. A ja mam czym sobie poprawiać humor.;)

"Dlaczego krytyka nie działa" to z kolei tekst o tym, dlaczego nie ma sensu krytykować (nawet konstruktywnie) perfekcjonistów. W sumie dotyczy grafiki, ale główne założenia można chyba odnieść do perfekcjonistów każdego rodzaju. Nie ukrywam, że bardzo jest bliski moim własnym odczuciom.;)

A na koniec informacja: ponieważ dopadła mnie część egipskich plag, nie będzie obrazka z Griaulem. Może kiedyś go dokończę.

piątek, 22 lutego 2013

Zmyślenia #2: Co dobra ksiązka fantasy mieć powinna część 2

Część pierwsza tutaj.

Tyle się mówi o tym, że znaleźć jakąś niezłą powieść fantasy to w zalewie powszechnej tandety nie lada sztuka. Inna rzecz, że każdy ocenia według innych kryteriów. Niektóre pozostają stałe i niezmienne, jak poziom językowy, sprawność posługiwania się piórem i wszystko to, co można określić słowem technikalia – nimi oczywistościami nie będę się zajmować. Reszta może się zmieniać wraz z wiekiem i doświadczeniem czytelniczym. Już za chwileczkę dowiecie się więc, co powinna mieć książka fantasy, żeby Moreni uznała ją za dobrą (przynajmniej teraz, bo za kilka lat lista może się zmienić). Oczywiście książka nie musi zawierać wszystkich wymienionych elementów, jednak w przypadku braków zawsze pozostaje jakiś niedosyt.

 Ciekawa fabuła
Osobiście wyznaję pogląd, że w literaturze wszystko już było, a w fantasy tym bardziej. No ileż można czytać o prostaczku, który okazuje się wybrańcem albo o zaginionym księciu, który pragnie wrócić na tron? Tacy, co ratują świat tylko dlatego, że ów świat zupełnym przypadkiem zawiera także ich własny tyłek też się przejedli… Dlatego całkowicie odmienna fabuła jest czymś nad wyraz pożądanym. Oczywiście jestem też trochę konserwatywna w moich czytelniczych poglądach i o ile zwariowane fabuły umiem docenić (choć nie zawsze się zachwycam), to jednak do moich ulubieńców należy stary, dobry i klasyczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Dlatego opowiadanie opiewające piękno potrawki z galaktycznego pstrąga raczej mnie nie zadowoli, zaś tekst opisujący heroiczną walkę o zdobycie tego niezwykle cennego i rzadkiego gatunku na rzeczoną potrawkę już owszem, może.

Jasne, że się dzieje. W fantastyce musi się dziać, bo inaczej nikt by jej nie czytał.*

Niemniej, byłabym hipokrytką, gdybym nie wspomniała o jednej rzeczy. Mam słabość do tych wszystkich prostaczków i zaginionych książąt płci obojga. Pod warunkiem wszakże, że autor opowiada ciekawie. Weźmy takiego Patrick Rothfussa. Napisał facet już dwa (w Polsce trzy) opasłe tomiska o Harrym P. dla dorosłych, tylko w neverlandzie. Jak dotąd protagonista snuje się po kątach ichniej szkoły magii i czarodziejstwa, tudzież po książęcym dworze, na którym dorabiał. I co? I niby nic się nie dzieje, a Moreni pochłania z wypiekami na twarzy. Bo autor tak sprytnie baja, że udaje mu się wmówić Moreni, że tam cały czas śledzimy zdarzenia ważne, kamieniami milowymi fabuły będące (choć oczywiście większość z nich dla głównego wątku ma znaczenie minimalne lub zgoła żadne). I chyba o to chodzi, bo przecież snucie opowieści to przede wszystkim sztuka oszukiwania.

Coś więcej
Tutaj sprawa jest prosta – chodzi o przesłanie, ewentualnie możliwe do zastąpienia jakimś zgrabnym toposem. Wiecie, taki „Kolor magii” Pratchetta czytało mi się całkiem fajnie, ale gdzie mu tam do choćby „Potwornego regimentu”. W pierwszym bowiem mamy tylko warstwę satyry, zabawę wyświechtanymi konwencjami fantastycznymi czy gierczanymi, odrobinę błyskotliwości autora – i tyle. Nie mówię, że to źle, ale ciut mało. W późniejszych książkach Terry’ego P. nie dość, że była FABUŁA, to występował dodatkowo jakiś przekaz (no i to, co było wcześniej, nie zniknęło przecież). Zgrabnie wpleciony dodajmy, bo z jednej strony nie zasłaniał nachalnie fabuły, machając łapkami i wrzeszcząc „Tu jestem, wielka i ważna sprawa, nie przeoczcie mnie aby!”, z drugiej nie trzeba mieć fakultetu z trzech różnych filologii i literaturoznawstwa, aby go dostrzec. A ja, wspominająca ze zgrozą szkolne przerabianie lektur (tak, właśnie „przerabianie”, nie „omawianie” – teraz nic się nie omawia, tylko przerabia indywidualne interpretacje uczniów na jedynie słuszny klucz odpowiedzi) bardzo lubię wiedzieć, że autor jednak coś miał na myśli – bo często na lekcji miewałam wrażenie, że uczeni dali się autorowi pięknie strollować. Więc jeśli potrzebuję szwadronu literaturoznawców, żeby mnie oświecili w kwestii głębi i artystycznej interpretacji, węszę szwindel. Jeśli odbiorcy docelowemu trzeba pokrętnie przesłanie dzieła objaśniać, to znaczy, że albo forma jest głęboko do bani, albo żadnego przesłania nie ma.

Taki Terry Pratchett nawet na zdjęciach dodaje coś więcej. Smoka na przykład, choć nie tylko.

Intrygujący bohater(owie)
Intrygującego bohatera niełatwo zdefiniować, bo jest to pojęcie bardzo szerokie. Łatwiej napisać, kto się w nim nie mieści. Po pierwsze, nie mieszczą się wszystkie odmiany Mary Sue – bohatera/bohaterki idealnej, wszystko umiejącej i ewidentnie będącej postacią, którą autor sobie coś rekompensował. Podręcznikowe Mary Sue (forma męska – Gary Stue) w prawdziwych powieściach zdarzają się niezwykle rzadko (i jeśli jednak się zdarzą zawsze mam wątpliwości, czy to aby na pewno jest prawdziwa powieść), ale nietrudno trafić na bohatera mniej lub bardziej nacechowanego marysuizmem. Zazwyczaj mi to nie przeszkadza – powieści fantastyczne pisze się o ludziach w jakichś sposób niezwykłych, więc to, że są wybrańcami nikogo nie dziwi i nie zniesmacza (a jeśli owszem, to chyba nie powinien czytywać fantastyki, zwłaszcza heroicznej czy epickiej). Gorzej, jeśli niezwykłość zaczyna czytelnika uwierać, bo przykładowo bohater jest tak napakowany magicznymi zdolnościami, że zastanawiamy się, dlaczego jeszcze nie rozgniótł złego lorda małym paluszkiem (innym wariantem tej przypadłości jest urządzanie przez autora wyścigu zbrojeń między złymi a dobrymi, który już przy drugiej ripoście staje się niewiarygodny, nudny i śmieszny w swej absurdalności).

Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę - i to właśnie taka standardowa (no, może trochę mniej, bo zamiast półorka powinien być człowiek). Brakuje jeszcze tylko ponętnej czarodziejki, ale to w następnej części.

To skoro już wiemy, jaki bohater z pewnością nie jest intrygujący, jeszcze raz spróbujemy zdefiniować tego intrygującego. Nie ulega wątpliwości, że najbardziej pożądanym elementem tego typu postaci jest tajemnica, bo cóż jest bardziej pociągającego dla ciekawskiej, dwunożnej małpy, niż zagadka. Oczywiście autor powinien ją (znaczy zagadkę, nie małpę) jeszcze dobrze sprzedać czytelnikowi, żeby ten poczuł zainteresowanie, i zainwestować w jakieś spektakularne rozwiązanie, bo inaczej czytelnik poczuje się zawiedziony. Na pocieszenie mogę autorowi powiedzieć, że rozwiązanie może ujawnić dopiero pod koniec cyklu, a w przypadku bohaterów drugoplanowych – wcale (powinien się wtedy liczyć z możliwością powstania najbardziej egzotycznych fanfików, ale po pierwsze: nie ma nic za darmo, a po drugie: one pewnie i tak powstaną, zaraz po ekranizacji).

W filmie i grach to mają łatwo - wystarczy kadr z zakapturzoną postacią i mamy tajemniczego bohatera instant.

Poza tajemnicą intrygujący bohater powinien mieć już tylko jedną rzecz (oprócz czegoś tak elementarnego, jak prawdopodobieństwo psychologiczne): odrobinę sympatii czytelnika. Jest ona niezbędna, aby czytelnik mógł się choć trochę z bohaterem identyfikować lub przynajmniej zaangażować emocjonalnie (z tym, że zaangażowanie typu: „Kill it, kill it with fire!” nie jest tym, o które mi chodzi). Odrobina zaangażowania i ciekawości jest czymś, co sprawia, że obchodzi nas bardzo, co autor z daną postacią zrobi. I o to chodzi.

*wszystkie obrazki jak zwykle pochodzą z otchłani netu.

środa, 20 lutego 2013

Jak to widzę?: Joscelin Verreuil

W dzisiejszej odsłonie akcji "uroczy kasjelita" z cyklu "Dziedzictwo Kusziela" Jacqueline Carey. Joscelin należał do zakonu ascetów - bodyguardów, zobowiązanych do zachowania celibatu. To ostatnie jest o tyle istotne, że akcja powieści rozgrywa się w kraju o dość ciekawej kulturze i lekkim podejściu do seksualności, a jego podopieczna była luksusową kurtyzaną. Jak to się mogło zakończyć, każdy może sobie dośpiewać, więc nie muszę spoilować. Dodam tylko, że kasjelici walczyli zazwyczaj dwoma sztyletami (mieczem tylko zabijali), które na obrazeczku widać. 
Wzięło mnie na ćwiczenie męskiej sylwetki, co też na obrazku widać (zbyt obficie go obdarzyłam mięśniami piersiowymi, ale przynajmniej wiem, co robię źle; muszę rysować więcej nagich, męskich torsów...). Styl rysunku jest trochę mangowy, bo bohater do takiego właśnie stylu mi pasował. Ogólnie jestem nawet zadowolona z efektu.

Joscelin Verreuil - można go powiększyć kliknięciem.

Zapraszam do zgłaszania własnych bohaterów - klik!

sobota, 16 lutego 2013

Zmyślenia #1: Co dobra ksiązka fantasy mieć powinna część 1

Jak już gdzieś kiedyś wspominałam, nosiłam się z zamiarem pisania notek bardziej ogólnych, esejopodobnych. Oto właśnie jedna z takich notek - a właściwie jedna trzecia takiej notki, bo jakkolwiek wierzę w dobrą wolę moich czytelników, tak znam możliwości swojego wątłego warsztatu pisarskiego i wiem, że nie piszę aż tak zajmująco, żeby pięć stron mojej pisaniny ktoś wytrzymał. Kolejne części w odstępach tygodniowych.

***

Tyle się mówi o tym, że znaleźć jakąś niezłą powieść fantasy to w zalewie powszechnej tandety nie lada sztuka. Inna rzecz, że każdy ocenia według innych kryteriów. Niektóre pozostają stałe i niezmienne, jak poziom językowy, sprawność posługiwania się piórem i wszystko to, co można określić słowem technikalia – nimi oczywistościami nie będę się zajmować. Reszta może się zmieniać wraz z wiekiem i doświadczeniem czytelniczym. Już za chwileczkę dowiecie się więc, co powinna mieć książka fantasy, żeby Moreni uznała ją za dobrą (przynajmniej teraz, bo za kilka lat lista może się zmienić). Oczywiście książka nie musi zawierać wszystkich wymienionych elementów, jednak w przypadku braków zawsze pozostaje jakiś niedosyt.
No i znajdź tu człowieku coś ciekawego... Obrazek nie jest mój i nie wiem, kto jest autorem (choć dziwnie przypomina mi ilustracje Moersa). Jak wszystkie (chyba, że zaznaczę inaczej) został ściągnięty z otchłani netu.

Świat przedstawiony
Jaki w końcu jest ten dobry świat przedstawiony? Przede wszystkim – dopracowany, czyli taki, w którym każdy z licznych szczegółów wskazuje na to, że autor wszystko opracował w głowie i pieczołowicie rozplanował, a czytelnikowi wydziela informacje w ściśle określonych dawkach. Brak tej cechy w skrajnych przypadkach można rozpoznać po tym, że w trzecim tomie sagi pojawia się coś, co mogłoby być już w tomie pierwszym, ale autor wpadł na to dopiero teraz – vide „Dziedzictwo” Paoliniego i smoczy punkt widzenia. Są co prawda autorzy, którzy tak sprawnie tkają swoją opowieść, że potrafią wmówić czytelnikowi, iż danego elementu wcale nie wymyślili miesiąc temu, przeciwnie, to było zaplanowane. Ponieważ trzeba do takiego wodzenia za nos nie lada warsztatu, chętnie udaję, że dałam się nabrać (a częściej – faktycznie daję się nabrać i wszyscy są zadowoleni).

Zapuszczone średniowieczne miasteczko rzadko bywa pokazywane przez autorów. Chyba, że w tle widać miejsce uwięzienia Wielkiego Zła.

Drugą cechą dobrego neverlandu jest wewnętrzna logika. Przejawia się w tym, że nawet jeśli autor jakieś prawo fizyki zmienia, to zgrabnie uzasadnia, z czego zmiana wynika i jak wyglądają jej skutki. Wiecie, średniowieczne realia wyglądały, jak wyglądały z pewnych konkretnych przyczyn. Miecz trzyma się za tępy koniec nie dlatego, że ten ostry tak ładnie błyszczy. Wiec jeśli autorowi zamarzy się, żeby w jego powieści miecze trzymano za głownie, niech mi wytłumaczy, dlaczego. Jeśli postanowi na kartach książki umieścić wielkie latające gady, też niech wytłumaczy, jak, do cholery, latają: bo magia napędza (ale z magią trzeba bardzo ostrożnie), bo mają pęcherze wypełnione gazem lżejszym od powietrza, bo to wcale nie gady, tylko co innego, bo jednak gady, ale stałocieplne i o wysoce wydajnym metabolizmie (tu jest pułapka – jeśli mają szybki metabolizm, muszą dużo jeść, a skąd biorą jedzenie? Z drugiej strony, bardzo ładnie w ten model wpisują się legendarne i mityczne gadziny, które przybywają skądś i dokądś mogłyby odlatywać, po oczyszczeniu terenu z ofiar, gdyby ich jakiś bohater nie utłukł – ale to temat na osobne rozważania). W przeciwnym razie czytelnik może się dowiedzieć, że konie piją morską wodę (potem autor trzymał się wersji, że to były „specjalne” konie, ale w tekście o tym nie wspomniał), krowy karmione są suszonymi grzybami, a wraz ze wzrostem wysokości o 3 metry temperatura spada o połowę (z czego nic nie wynika dla fizyki, meteorologii i biologii przedstawionego świata).
Jakiś zamek zawsze musi być.

Gdy występują te dwie główne cechy, niejako w konsekwencji powstaje kilka kolejnych: głębia i wielowymiarowość świata przedstawionego, dopracowana linia czasowa (czytelnik wie, że coś się w krainie działo, zanim rozpoczęła się akcja powieści i to „coś” zostawiło jakieś ślady), mitologia i wiele innych drobiazgów, których imię jest Legion, ale znaczenie mniej istotne, więc dam im spokój. Dopiero, gdy świat ma wymienione właściwości, mogę go uznać za naprawdę dobry.

Chatka wiedźmy też musi być, bo to najczęstsza, poza królewną, postać kobieca w fantasy. O kobietach jeszcze będzie.

Co ciekawe, polskim autorom najnormalniej w świecie nie wychodzi tworzenie neverlandów – osobiście znam dwa (a ze słyszenia trzeci) naprawdę dobry, skomplikowany i rozległy świat stworzony przez Polaków na potrzeby ich powieści (Meekhan i okolice Wegnera oraz świat wiedźmina  Sapkowskiego, ten trzeci to Szerer Kresa; jakby ktoś znał coś jeszcze, to chętnie przeczytam). Znacznie lepiej wychodzi im przerabianie tego, co znają – stąd popularność urban fantasy i wszystkich „zamkniętych drzwi”, gdzie obok naszego świata funkcjonuje jeszcze jakiś inny, mniej lub bardziej podobny (na podobnej zasadzie działają wszystkie fikcje historyczne). Tylko wiecie, ja jestem czytelnik wymagający – najbardziej cenię krainy stworzone od podstaw. I tak na przykład seria o Patrolach Łukianienki (choć ją uwielbiam) nie za bardzo się kwalifikuje do otrzymania najwyższej noty za świat przedstawiony, bo jest to tylko współczesna Moskwa przefiltrowana przez magiczny sączek. Tu z resztą leży i cuchnie mój osobisty problem związany z gatunkami urban fantasy i alternatywnymi historiami – nie oferują mi nowych uniwersów do poznania (no chyba, że jednak oferują, bo i na to są metody, ale my nie o tym). Nawet jeśli w tych powieściach mamy świetnych bohaterów, nieprzeciętne postaci kobiet, zaskakujące pomysły, wartką fabułę i co tam jeszcze czytelnicza dusza by chciała, nie umiem ocenić powieści fantastycznej osadzonej w naszej rzeczywistości wyżej od posiadającej podobne atuty powieści fantasy osadzonej w nie naszej rzeczywistości.

czwartek, 14 lutego 2013

Mroczna strona dorastania - "Córka żelaznego smoka. Smoki Babel" Michael Swanwick

„Córkę żelaznego smoka” Andrzej Sapkowski uznał za tak dobrą, że aż wartą umieszczenia w jego kanonie fantasy. Coś w tym musiało być, bo wydawnictwo MAG po kilkunastu latach zdecydowało się wznowić powieść w prestiżowej „Uczcie Wyobraźni”, dodając kolejny utwór Swanwicka z tego samego uniwersum. I tak oto w ręce czytelników trafiła „Córka żelaznego smoka. Smoki Babel”. A ponieważ dostajemy dwie pełnowartościowe opowieści, będzie to recenzja trochę typu dwa w jednym.

Zacznijmy od „Córki żelaznego smoka”. Jest to jedna z tych powieści, które urzekają już od pierwszego zdania. Najwyraźniej oczarowało ono również wydawcę, gdyż umieścił je w tekście z czwartej strony okładki: „W dniu, gdy dzieci spotkały się, by uknuć śmierć nadzorcy, w głowie dziewczynki-podmieńca zrodziła się decyzja, by ukraść smoka i uciec”. Czytelnik dopiero później dowiaduje się, skąd dziewczynka chciała uciec, dlaczego tam przebywała i że kradzież smoka to bardzo poważne przedsięwzięcie, którego konsekwencje będą się za nią ciągnąć latami.

Z kolei „Smoki Babel”, po lekturze wcześniejszej powieści, nie zaskakują  pierwszym zdaniem. W zasadzie można je czytać nawet bez znajomości „Córki…” – straci się co prawda pewne smaczki, ale nie ma to znaczenia dla fabuły. Zamiast dziewczynki-podmieńca mamy tu chłopca-sierotę z zapadłej wioski, a autor w pokrętny sposób wykorzystuje jeden z motywów najbardziej charakterystycznych dla fantasy (nie zdradzę który, bo powiedziałabym zbyt dużo; obeznanym z tematem sporo powinna powiedzieć pierwsza część tego zdania).

Wnioskując z obu powieści, motywem szczególnie cenionym przez autora jest motyw dorastania jako procesu stopniowej utraty niewinności. I nie takie samo, jakie prezentują nam powieści młodzieżowe. Tam mamy ukazany proces, w którym bohater będący jeszcze dzieckiem stopniowo zmienia się w osobę dorosłą, co jest dobre i pożądane. Swanwick pokazuje, jaka jest cena tej przemiany i w jak bardzo plugawy sposób trzeba ją niekiedy płacić. Zdaje się też sugerować, że niektórzy najwyższą cenę płacą zupełnie niepotrzebnie i niejako na własne życzenie. Co jest prawdą o tyle gorzką, że nie mają świadomości przepłacania. Tak dzieje się w przypadku Jane, dziewczynki-podmieńca, która swoje życie ukradła wraz ze smokiem. I jednocześnie wplątała się w sieci przemożnego fatum, pełne nieszczęść i powtarzających się tragedii, nie wiedząc, że może być zupełnie inaczej i lepiej. I nie wiedząc, co zrobić, żeby tak było.

Właśnie – fatum, nieuchronność pewnych rzeczy, również zdaje się fascynować autora. Jak w przypadku Jane, bohaterki „Córki żelaznego smoka”, mamy do czynienia z losem-pajęczą siecią, w którym im więcej się szarpiemy, tym bardziej jesteśmy zaplątani, tak w przypadku Willa ze „Smoków Babel” nieuchronność pewnych zdarzeń to niezbędny element kształtujący osobowość. A może największa różnica polega na tym, że pomimo tego, iż oboje padli ofiarami manipulacji, Willem manipulowały osoby mu życzliwe?

Teraz może przejdziemy od tego, co autor miał na myśli, do tego, co powypisywał. A powypisywał sporo ciekawych rzeczy. Stworzył bowiem świat połączony z naszym (a może będący jedynie jakąś alegorią naszego, występują w nim przecież bardzo znajome marki – zippo, motocykle kawasaki, miasto zwane Wielkim Jabłkiem i posiadające swoją Piątą Aleję; ten trop wydaje się słuszny zwłaszcza w „Smokach Babel”, bo „Córka żelaznego smoka” jest uboga w nawiązania), ale bogaty w tysiące ras mitycznych duszków: driady, nimfy, fauny, krasnoludy i arystokratyczne elfy to tylko najczęściej spotykane z nich. To bogactwo ras jest niemal przytłaczające, a jeśli dodać do tego umiejętne splecenie nowoczesnych technologii z wysoką magią i prostymi urokami, powstaje coś, co albo zachwyca, albo odrzuca (mnie zachwyca).

Swanwick ma bardzo sprawne pióro – potrafi tworzyć niezwykle klimatyczne i przemawiające do wyobraźni scenerie, nie siląc się na udziwnienia czy wygibasy. Pisanie prostym, ale powabnym językiem o rzeczach niezwykłych to rzadka umiejętność – tym bardziej należy ją cenić. Powieści pełne są też erotyki w wydaniu mocno naturalistycznym, dlatego nie polecam ich osobom, którym mogłoby to przeszkadzać.

Komu w takim razie polecam? Osobom, które lubią mocną, ale nie przekombinowana fantastykę. Także tym, które cenią sobie utknięcie mnóstwa „wartości dodanych” w interesującą fabułę i lubią w owych wartościach grzebać. A także wszystkim, którzy tęsknią za czymś wyraźnie odstającym od średniej.

Recenzja dla portalu Insimilion.

Tytuł: Córka żelaznego smoka. Smoki Babel
Autor: Michael Swanwick
Tytuł oryginalny: The Iron Dragon's Daughter. The Dragons of Babel
Tłumacz: Wojciech M. Próchniewicz
Wydawnictwo: MAG
Rok: 2012
Stron: 720

wtorek, 12 lutego 2013

Subiektywne prasowanie #14 - "Nowa Fantastyka" 02/2013


Skończyłam właśnie lutowy numer Nowej Fantastyki. Na okładce Van Helsing ze swoją nieśmiertelną samopowtarzalną kuszą automatyczną.  Czyli wiadomo, co będzie tematem numeru. Ale zamiast od razu do niego przejść, omówmy wszystko po kolei.

We wstępniaku Jakub Winiarski cieszy się, że żywe trupy wyszły z mody. Bo skoro w prasie wszystko próbuje się pożenić z aktualnie modnym motywem popkulturowym, to już lepiej z hobbitem, niż z zombie. Jakub Ćwiek zaś rozwodzi się nad zaletami entuzjastycznej, amatorskiej improwizacji. Bo amator to przecież także miłośnik.

Zaraz za Ćwiekiem – temat z okładki. Robert Ziębiński w „Łowcy potworów: historii prawdziwej” próbuje przybliżyć czytelnikom tę profesję, zarówno w ujęciu legendarno-folklorystycznym, jak i popkulturowym. Właśnie wchodzą do kin „Hansel i Gretel”, a przecież nie oni pierwsi parają się ucinaniem łbów maszkarom - jest więc okazja powspominać. Ziębiński bardzo ciekawie opisuje, co było przed nimi i wspomina zarówno o produkcjach, które wszyscy znają (choćby ze słyszenia), jak i o bardziej niszowych.

Następny jest długi artykuł Pawła Laudańskiego o rosyjskiej fantastyce. Może nie porywający, ale każdy czytacz może sobie dzięki niemu skomponować własną listę rosyjskiej fantastyki wartej poznania. Zaraz za nim zdecydowanie najlepsza pozycja numeru – „Darwin w wielkim mieście” Wawrzyńca Podrzuckiego. Autor pięknie wypunktowuje w nim wszystkie głupoty na temat ewolucji człowieka, jakie ostatnio są na topie nie tylko w fantastyce, ale i w szeroko pojętym mainstreamie, jednocześnie dodając co ciekawsze wyniki badań i polemik naukowych. Aż szkoda, że tak krótko.

Dalej mamy wspomnienie o sobie samym Macieja Parowskiego po około trzydziestu latach działania w fantomie i wywiad z Dave’em McKeanem. Muszę przyznać, że prace McKeana do mnie nie przemawiają (takie ilustracje w „Koralinie” są owszem, klimatyczna, ale wracać do nich raczej nie chcę), ale fanom jego twórczości rozmowa powinna przypaść do gustu.

Z okazji wznowienia „Świata Czarownic” Andre Norton redakcja zapewniła czytelnikom artykuł o tym właśnie cyklu. O tyle ciekawy, że zawiera spis wszystkich pozycji wchodzących w skład serii z podziałem na podcykle. Potem czekają nas jeszcze dwie rozbudowane recenzje (i mnóstwo standardowych, ale nad nimi rozwodzić się nie będę). Pierwsza dotyczy najnowszej i nieco kontrowersyjnej produkcji Googla – czyli interaktywnej gry „Ingress”. Jedni są nią przerażeni, bo to kolejny krok ku wirtualizacji życia codziennego, ale drudzy, jak autor tekstu Paweł Chełchowski, są zachwyceni. Jest to bowiem pierwsza gra, która od gracza wymaga ruszenia tyłka z domu. Szkoda tylko, że jak się zdaje ma cokolwiek do zaoferowania jedynie mieszkańcom dużych miast. Druga zaś dotyczy nowego serialu z uniwersum „Battlestar Galactica” – „Blood & Chrome”. Z pewnością będzie gratką dla fanów serii.

To teraz przejdźmy do pozostałych felietonów. Michael Sullivan radzi adeptom sztuki pisarskiej, jak w swoich tekstach mają łączyć elementy realne z fantastycznymi, aby ich były przystępne dla czytelnika. Rafał Kosik dowodzi, że wojna w krajach wysoko rozwiniętych raczej nie wybuchnie, bo to się nie opłaca. Zaś Peter Watts pisze o Philipie K. Dicku i o nowej książce tego autora, jaka niedawno na zachodzie wyszła. Łukasz Orbitowski tym razem opowiada o filmie „John Dies at the End”.

Czas przejść do opowiadań, którymi numer lutowy wypchano wyjątkowo obficie – choć dominują teksty króciutkie. Zacznijmy od prozy polskiej. „Ceną będzie samotność” Bernadety Prandzioch to klimatyczne opowiadanko, któremu najbliżej chyba do horroru. Historia ma raczej poruszać, niż straszyć i całkiem dobrze spełnia swoje zadanie, choć wątek fantastyczny jest tu najwyżej pretekstowy. „Non serviam” Pawła Ciećwierza to historia o ciekawym klimacie i dekoracjach, jednak z mało zaskakującą fabułą. Niemniej powiedziałabym, że to najciekawsze polskie opowiadanie numeru. „Rzeźbiarze światła” Macieja Musialika to miniaturka horroru z bardzo ciekawym i nośnym pomysłem – przy odrobinie umiejętności możnaby na nim zbudować ciekawą powieść. „Lwiątko Heraklesa” Macieja Salamończyka zupełnie nie przypadło mi do gustu. Sam pomysł z oplatającą planetę siecią życia wpływającą na ewolucję może i ciekawy, ale w opowiadaniu przegadany i zarzucony zwałami surrealistycznej i pustej w zasadzie erudycji – typowy przykład przerostu formy nad treścią. 

Przejdźmy więc do prozy zagranicznej. „Jesteś tutaj” Jacka Skillingsteada to futurystyczny kryminał i w swojej klasie wypada całkiem dobrze. „Dziewiąta muza” Tada Williamsa to tekst na dobrym poziomie i całkiem ciekawa interpretacja starego motywy spotkania z obcą cywilizacją. „Dziesięć Sigm” Paula Melko jest chyba najbliższy hard SF z całego numeru. Porusza problem podejmowania decyzji i alternatywnych rzeczywistości w sposób nieco odmienny, niż przyzwyczaiła nas popkultura. „Zajęcia w terenie” Alexa Shvartsmana to humorystyczna miniaturka o ćwiczeniach terenowych grupki studentów ksenoarcheologii. Muszę przyznać, że ma niezaprzeczalny urok.

A poza tym w numerze konkursy recenzji i to, co zwykle. Miłej lektury.

niedziela, 10 lutego 2013

Jak to widzę?: Śmierć (Świat Dysku)

Tym razem gościmy mojego ulubionego bohatera cyklu "Świat Dysku" Terry'ego Pratchetta. Nie tylko mojego, bo Śmierć (dla niezorientowanych: Śmierć u Pratchetta jest na anglosaską modłę facetem) doczekał się wielu znacznie lepszych portretów (moim absolutnie ulubionym jest ten, jak i wszystkie inne tegoż autora). Na obrazku nie mogło zabraknąć również kota.;) Na usprawiedliwienie dodam jeszcze, że tusz z długopisu (bo obrazek rysowałam długopisem) niestety nie jest matowy i podczas skanowania pojawiają się refleksy, co nieco psuje efekt. W ogóle obrazek na żywo wygląda lepiej.

Śmierć - można go powiększyć kliknięciem

Zapraszam do zgłaszania bohaterów - klik!

czwartek, 7 lutego 2013

Słabe żarna - "Żarna niebios" Maja Lidia Kossakowska

Recenzję sponsoruje Serenity, która pożyczyła mi książkę. Dziękuję!:)


„Żarna niebios” to poszerzona o dwa teksty wersja debiutanckiego zbiorku Mai Lidii Kossakowskiej pt. „Obrońcy królestwa” (chyba nikogo nie zaskoczę faktem, że wydawca nie raczył czytelników poinformować o tym drobnym szczególe?). Jest też dobitnym dowodem na to, że starzeję się jako czytelniczka fantastyki. 

Zbiorek zawiera 10 opowiadań: wszystkie te, które można było przeczytać w „Obrońcach Królestwa”, a dodatkowo jeszcze teksty „Żarna niebios” i „Gringo”. I niestety, trudno w nim znaleźć opowiadanie lepsze niż przeciętne.

Na pierwszy ogień idzie „Światło w tunelu”, krótka historia chirurga plastycznego, który po wypadku samochodowym zostaje porwany przez dwóch zdesperowanych aniołów. Historia planowana jako lekka, zabawna i zaskakująca, w istocie okazuje się cienka jak zadek węża. Bohaterowie zamiast bawić, irytują głupotą, fabuła jest przewidywalna, a i o języku trudno powiedzieć coś poza tym, że jest poprawny (co mnie w sumie nie zaskakuje, ale trochę szkoda). 

„Dopuszczalne straty”, jeśli oceniać je w kategorii opowiadań, są cienkie już nawet nie jak zadek węża, ale jak żebro bakterii. Dla kogoś, kto nie czytał jeszcze „Siewcy Wiatru” mogą nieść pewne zaskakujące nowości, ale pozostałych czytelników nawet nie zadowolą. Zwłaszcza, że fabuły czy dobrej pointy nie ma co tam szukać. Tekst sprawdza się jedynie jako uzupełnienie fabuły „Siewcy…” i jestem zaskoczona, że nie pojawił się jako prolog powieści. Generalnie jednak przyczyna irytacji jest w tym przypadku dość osobista: zaczęli mnie denerwować potężni archaniołowie przekomarzający się jak rozszczebiotane licealistki i zwracający się do siebie per Gabrysiu czy Luciu, co przy (mającej miejsce ładnych parę lat temu) lekturze „Siewcy…” jakoś mi nie przeszkadzało. Pozostaje mieć nadzieję, że autorka w późniejszych tekstach ograniczyła tę manierę, gdyż w innych opowiadaniach zbioru jej natężenie jest mniejsze.

„Sól na pastwiskach niebieskich” jest powodem, dla którego po tak słabym początku nie porzuciłam zbioru. Historia anioła zakochanego w śmiertelniczce nie jest może ani szczególnie oryginalna, ani zaskakująca, ale fajnie czasem poczytać prosty tekst przemawiający do emocji i po babsku się powzruszać.

„Zobaczyć czerwień” jest z kolei dowodem na to, że Kossakowska potrafi tworzyć całkiem dobre postaci kobiece – tyle tylko, że z założenia patologiczne, bo inaczej wychodzą jej miękkie mameje (a jeśli nawet nie, to autorka prędzej czy później zafunduje im lobotomię – tak, nie mogę wybaczyć tego, co zrobiła z Hiją w „Zbieraczu Burz”). Dane jest nam bowiem poznać Lilith, Matkę Demonów,  egotyczną nimfomankę i generalnie wredną sukę, po czym obserwujemy jej konflikt z Asmodeuszem. Fabularnie raczej nic porywającego, ale i nie tragicznie złe.

W ocenie „Kosza na śmieci” niemal na pewno jestem nieobiektywna, gdyż mam słabość do historii o artystach. A tutaj mamy komiksiarza Adama, który po spotkaniu pod kioskiem faceta z tatuażem na twarzy i bliznami na rękach dostaje obsesji stworzenia komiksu z takim bohaterem. To tekst, jakiego spodziewałabym się raczej po Ćwieku, zważywszy na pomysł z komiksem, ale język jest już stuprocentowo kossakowski. I mimo iż zakończenie rozczarowuje, lektura była przyjemna.

„Smuga krwi” to z kolei całkiem przyjemna historia o głębiańskim najemniku i dziewczynie. Główny bohater budzi sympatię i chyba polubiłam go najbardziej z całego zbioru, ale z opowiadaniem mam mały problem - mianowicie nie bardzo wiem, co autorka miała na myśli. Wychodzi na to, że przesłanie brzmi „niektórzy są małymi, wrednymi kreaturami i zawsze będą oceniać innych swoją miarą”, ale to byłoby tak łopatologiczne, że aż szkoda na nie takiej fajnej historyjki.

„Żarna niebios” to kolejny tekst, który uważam za słaby. Po pierwsze irytuje mnie Beryl – bohaterka, która w nietypowych okolicznościach dołącza do dwóch aniołów, a potem w zasadzie znika, stając się jakimś tam tłem. Po co tyle zachodu z wprowadzaniem bezużytecznej postaci, ja się pytam? Po drugie fabuła, oparta na wykryciu spisku przeciw anielsko-diabelskiej koalicji jest tak drętwa, że aż zęby bolą. A i sam pomysł jakiś mdło poprowadzony – mam wrażenie, że można było wycisnąć z niego więcej.

„Wieża zapałek” dla odmiany znowu jest tekstem przyzwoitym. Poznajemy w niej młodego anioła stróża, któremu jako zastępcę przydzielają komandosa na rencie. Zamysł zdaje się był taki, żeby ukazać budowanie prawdziwej, męskiej przyjaźni i proces upadku purytańskich ideałów niedoświadczonego anioła oraz to, jak biedak sobie z tym radzi. Opowiadanie wszystkie te postulaty realizuje i to w nawet fajny sposób, ale relacje bohaterów wydają się zbyt płytkie. A szkoda.

„Gringo” jest opowiadaniem nastawionym na rozbawienie czytelnika. W rzeczy samej, historia demona-wygnańca, który z nudów postanowił pomóc małemu karierowiczowi wdrapać się na szczyt, ale przedobrzył, niczemu innemu służyć nie może. Czyta się ją całkiem przyjemnie i z uśmiechem plączącym się na wargach, a potem równie łatwo zapomina.

„Beznogi tancerz” został wykorzystany jako prolog do „Siewcy Wiatru” i jest chyba opowiadaniem z najlepszą pointą w całym zbiorze. A sednem fabuły jest wytłumaczenie, skąd się wziął Abbadon.

Cóż, zbiorem jestem raczej zawiedziona – już od dawna rozrywkowe fabułki mnie nie zadowalają. Przyznam, że gdybym teraz rozpoczynała od „Żaren niebios” znajomość z Kossakowską, raczej nic więcej tej autorki bym nie przeczytała. Na szczęście są inne, lepsze książki pani K.

Tytuł: Żarna niebios
Autor: Maja Ldia Kossakowska
Wydawnictwo: Fabryka słów
Rok: 2008
Stron: 509
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...