piątek, 30 września 2011

Sens cierpienia - "Ludzie na walizkach" Szymon Hołownia

O książce Hołowni było swego czasu głośno, ale mimo bombardujących mnie ciągle świetnych opinii jakoś nie byłam zainteresowana. Niedawno obejrzałam jednak wywiad z autorem (przeprowadzony na okoliczność wydania drugiej części „Ludzi na walizkach”) i urzekło mnie to, co Hołownia mówił o swoich rozmówcach. I to, jak o nich mówił. W tym miejscu, niby superbohater w łopoczącej pelerynie, pojawiła się moja nieoceniona JoannazKociewia i poratowała mnie książeczką.

Zaiste, jest to książeczka – ma tylko 151 stron. Ale za to jaka treść na tych paru ledwie stroniczkach! „Ludzie na walizkach” to ludzie, którzy zetknęli się, bądź stykają się na co dzień z cierpieniem: lekarze różnych specjalności, ratownicy medyczni, ale także osoby niepełnosprawne, czy bliscy tych osób. A wywiady z nimi potrafią zaskoczyć.

Już pierwsza rozmowa rozbiła w pył moje przewidywania co do tonu zbiorku. Sebastian Luty jeździ na wózku, chociaż nie zawsze tak było. Wcześniej był prezesem firmy ubezpieczeniowej, uprawiał liczne sporty ekstremalne, podróżował. Później uległ wypadkowi i teraz sam nie jest w stanie zejść z wózka inwalidzkiego. Jego hart ducha i wola walki są jednak porażające: nie poddał się rozpaczy, wręcz przeciwnie. Zrobił wszystko, aby móc realizować dawne pasje. Ciągle też ćwiczy, aby być w dobrej kondycji, gdyby nagle dostał możliwość operacji. Pogodny optymista. Nie tak wygląda obrazek kaleki na wózku w oczach społeczeństwa.

Wiele było rozmów z lekarzami: z neurochirurgiem o tym, kiedy właściwie człowiek umiera, z neonatologiem o tym, kiedy wcześniaka należy ratować mimo oczywistego bólu i niepewności powodzenia, a kiedy pozwolić dziecku godnie umrzeć, ze specjalistą od terapii bólu o sensie cierpienia (która chyba najbardziej mi się podobała). W takich momentach czytelnik z całą mocą uświadamia sobie, jakie dramatyczne decyzje lekarze są zmuszeni podejmować na co dzień. Decyzje tym bardziej dramatyczne, że często, przynajmniej w naszym kraju, uwarunkowane finansami. Bo jak tu myśleć o zakupie specjalistycznej aparatury ratującej życie wcześniakom urodzonym w 21. tygodniu ciąży, kiedy nie wiadomo, czy wystarczy pieniędzy na eksploatację inkubatorów?

Głos dostali też ci, którzy stoją przy cierpiących: rodzice dzieci, które zachorowały nagle i nieuleczalnie, wbrew wszystkiemu nie tracący nadziei, mąż, którego żona zmarła na raka, ojciec-lekarz, walczący o życie córki z wrodzoną wadą. A także wywiad ze zmarłym niedawno Krzysztofem Kolbergerem. Niesamowity spokój bije z wypowiedzi tych ludzi. Spokój przebytego, przepracowanego i zaakceptowanego bólu. I chociaż w ich relacjach bywają momenty upiorne, niezmiennie zadziwia mnie umiejętność wybaczania i pogodzenia się z tym, co nieuniknione. Przy czym nie tracą nadziei.

Polecam, nie tylko miłośnikom literatury faktu, ale wszystkim wrażliwym ludziom, poszukującym materiału do przemyśleń.

Tytuł: Ludzie na walizkach
Autor: Szymon Hołownia

Wydawnictwo: Znak
Rok: 2010
Stron: 151

środa, 28 września 2011

Gdyby smok o swej sile wiedział, żaden by na nim nie siedział. Więc zróbmy tak, żeby się nie dowiedział. - "Adamantowy Pałac" Stephen Deas

Książeczkę pożyczyła mi Magda. Dziękuję ślicznie!

Jeśli chodzi o smoki, to nie mogę przejść obojętnie obok żadnej książki, w której się znajdują. A tak się akurat złożyło, że pojawił się nowy smoczy cykl, było więc jasne, że prędzej czy później trafi w moje łapki. W tak zwanym międzyczasie naczytałam się o nim sporo pochlebnych recenzji, co jeszcze bardziej zaostrzyło mi apetyt. Teraz, kiedy książka już za mną, muszę przyznać, że chyba za wysoko postawiłam poprzeczkę Stephenowi Deasowi i jego „Adamantowemu Pałacowi”.

Najmłodsza córka królowej Sheziry niedługo wychodzi za mąż, za księcia Jehala. Jest to małżeństwo czysto polityczne, za pomocą którego królowa ma zamiar kupić sobie lojalność pana młodego, znanego z wywrotowo-intryganckich skłonności. Ów zakup jest niezbędny, gdyż królowa ma nadzieję, że zostanie niedługo Rzecznikiem dziewięciu królestw, a na tym stanowisku warto mieć jak najwięcej „przyjaciół”. Jednak cena za przychylność Jehala obejmuje nie tylko królewską córkę - jej główną częścią jest unikatowa biała smoczyca, wyhodowana w aerii Sheziry.

Hodowla smoków jest trudna i niezbędni są przy tym alchemicy. Tylko oni wiedzą, jak należy przyrządzać wywary sprawiające, że olbrzymie bestie stają się potulne jak baranki. Smoki muszą je pić codziennie, inaczej… Właściwie nikt nie wie, co wtedy, bo alchemicy zazdrośnie strzegą swojej wiedzy. Ale już niedługo wiele osób będzie miało okazję się przekonać, gdyż pewien smok ucieka z hodowli i zaczyna hasać na wolności, niosąc śmieć i niegasnący ogień gniewu wszędzie tam, gdzie się pojawi. Gniewu słusznego, dodajmy.

Z powyższego opisu fabuły to może nie wynika, ale najwięcej miejsca w powieści zajmuje snucie intryg pałacowych. Lubię dobrą intrygę, ale stworzenie jej jest dla pisarza bardzo trudne, a Martin mnie w tym względzie rozpieścił niemiłosiernie. Mimo tak zawyżonych wymagań przyznam, że jak na debiutanta Deas poradził sobie nadspodziewanie dobrze. Co prawda do Martina jeszcze bardzo  daleko, ale można mieć nadzieję za coś więcej. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby autor nie zdradzał czytelnikom aż tyle, bo czasem czułam się tak, jakby w kryminale ktoś mi na marginesie pierwszej strony napisał, kto zabił. Niekiedy lepiej się wychodzi na stosowaniu niedomówień.

Chyba największym moim problemem przy tej książce są bohaterowie. Nie ma nikogo, kto mógłby wzbudzić moją sympatię. A właściwie: nikomu, kto ewentualnie mógłby ją wzbudzić, autor nie dał szansy rozwinięcia się. Z postaci niesympatycznych najbardziej interesujący był chyba Jehal: obrzydliwy, dwulicowy intrygant, morderca i truciciel, którego jedyną miłością jest władza. Reszta, mimo równie obrzydliwych charakterków, była mocno spłowiała, jakaś taka bezbarwna i nieprzykuwająca uwagi. Jest jednak kilka postaci, którym będę się uważnie przyglądać w następnych tomach: zapowiadają się naprawdę ciekawie, jeśli tylko pan Dean poświęci im trochę uwagi.

Jest w tej powieści jeszcze jedna słaba strona. Chodzi mianowicie o dziwnie poszarpaną narrację. Wydarzenia są rozciągnięte na okres ponad pół roku, a autor opisuje nam je w taki sposób, że bardzo trudno połapać się, ile właściwie czasu upłynęło od wypadków z poprzedniego rozdziału. Kilkukrotnie zdarzało mi się, że czytam sobie beztrosko, przekonana, że w czasie powieściowym nie minęło więcej niż kilka godzin, aż tu nagle autor raczy mnie informacją, że to było jednak kilka tygodni. Poza tym zdarzają się wątki zgubione, urwane w połowie, ale tu wstrzymam się z krytyką. W końcu zawsze można do nich wrócić w kolejnym tomie.

Jaka jest w takim razie mocna strona książki? Smoki oczywiście. Co prawda tym razem są zepchnięte na dalszy plan i trzeba się na nie sporo naczekać, mimo iż knująca arystokracja rozprawia o nich na okrągło (w końcu temat jest tak chwytliwy jak u nas swego czasu hodowla koni czystej krwi). Coś interesującego zaczyna się dziać dopiero po 160 stronach. Wtedy poznajemy całkiem zgrabny pomysł Daena na wielkie gady. Są to istoty potężne, inteligentne, i pałające potworną żądzą zemsty. Wydawać by się mogło, że w takim przypadku finał może być tylko jeden – eksterminacja tej rasy, która międzygatunkową wojnę przegra. Ale autor tak sprytnie poprowadził narrację, że otwiera się wiele nowych możliwości. Których to możliwości jestem niezmiernie ciekawa.

Słów kilka o technikaliach. O ile okładka, miękki papier i przyjazna czcionka to zdecydowanie plusy wydania, minusów tez się niestety nazbierało sporo. Literówki są na tyle częste, że bez trudu  się je wychwytuje, zdarzają się też kreski dialogowe, tam, gdzie otwiera się akapit narratora czy zaznaczanie kursywą (taką formę oznaczania myśli bohaterów przyjął wydawca) fragmentów narracji. W tym względzie mogłoby być zdecydowanie lepiej.

Stephen Deas ma zadatki na dobrego pisarza: ciekawe pomysły, oryginalne podejście do niektórych tematów i talent do budzenia zainteresowania czytelnika. Jednak w jego powieści widać jak na dłoni grzechy debiutantów: brak równowagi w konstrukcji powieści, przyspieszanie akcji na siłę, wyjawianie tego, czego nie powinno się wyjawiać i nie udzielanie informacji, które bardzo by się czytelnikowi przydały, a także pewną nieporadność w konstruowaniu bohaterów. Jeśli będzie potrafił szlifować i udoskonalać warsztat, może stworzyć wspaniałe opowieści. Mam nadzieję, że tak się stanie, bo szkoda byłoby skiepścić niedoróbkami warsztatowymi tak dobrą historię.

Tytuł: Adamantowy Pałac
Autor: Stephen Deas
Tytuł oryginalny: The Adamantine Palace
Tłumacz: Krystyna Chodorowska
Cykl: Pamięć płomieni
Wydawnictwo: Dwójka Bez Sternika
Rok: 2011
Stron: 429

niedziela, 25 września 2011

Stosik wrześniowy

Troszkę mi się nazbierało książek rozmaitego pochodzenia, więc nadszedł czas na prawdopodobnie ostatni stosik wakacyjny.;) Stosik będzie prezentowany w kawałkach. Oto one:

Powyższe to książeczki pożyczone od nieocenionej Magdy.:) Dziękuję! Jak widać jest za co, bo nie dość, że lektura zacna, to jeszcze i aromatyczne herbatki do tego.:)

Tutaj dwie książeczki pożyczone przez JoannęzKociewia. (Dziękuję!) "Ludzie na walizkach" już przeczytani, recenzja niedługo pewnie się ukaże. "Listy" podczytuję sobie po kawałeczku, żeby móc się delektować smakiem.:)

Te książeczki przywiozłam sobie z Torunia. Kossakowską pożyczyłam od Serenity, żeby się przekonać, jak ta pani wypada w opowiadaniach, zaś Buck razy dwa to wynik napadu na stoisko z tanią książką w Realu. Wszyscy ją tak chwalą, więc i ja muszę się sprawdzić, kto zacz.

Książki o różnym pochodzeniu. Na zdjęciu może nie widać wszystkiego dokładnie, dlatego...
Sekcja bocznostojąca:
1. "Templariusz" Pavel Doherty - do recenzji od Bellony.
2. "Złota ryba" i "Niebiańskie konie" Jose Frechese - z Taniej Książki. Jeszcze trzecią część muszę dokupić.:)
Sekcja leżąca, od góry:
1. "Dzień Tryfidów" John Wyndham - z polecenia Lubego.
2. "Excentrycy" Włodzimierz Kowalewski - z DKK
3. "Rzecz o zbłąkanej duszy" tom 2 Siergiej Sadow - dopadłam nareszcie!:D
4. "Wilczy brat" Michaelle Paver - moje ostatnie odkrycie pod wpływem JoannyzKociewia.:)
5. "Inny wiatr" Ursula K. Le Guin - nareszcie dopadłam ostatnią część "Ziemiomorza"!:)
6. "Klaudyna w szkole", "Klaudyna w Paryżu", "Małżeństwo Klaudyny", "Klaudyna odchodzi" Colette- wydanie może nie takie piękne, jak to najnowsze, ale za to jaka radocha, jak się taką perełkę na bibliotecznym regale znajdzie.:)

W ostatniej chwili przywleczone z biblioteki. Murakami, bo jeszcze nie miałam odwagi z tym panem zacząć, a "Pupilek", bo kiedyś dobrą recenzję czytałam.:)

środa, 21 września 2011

Pokaż mi swą twarz, a powiem ci, kim jesteś - "Fizjonomika" Jeffrey Ford

„Fizjonomika – pseudonauka utrzymująca, że wygląd twarzy, jej cech charakterystycznych, decyduje u człowieka o jego przynależności do określonej grupy charakterologicznej, a nawet może decydować o powodzeniu w życiu i całym losie."
Powtórzę za Wikipedią. W naszej historii fizjonomika stała się pseudonauką – obecnie znajduje się gdzieś pomiędzy astrologią i chiromancją, a towarzystwo z wróżbiarskimi ciągotami umila sobie nią wieczory. Ale co by się stało, gdyby fizjonomika została uznana za prawdziwą, a do tego najważniejszą i jedynie słuszną naukę? Jeffrey Ford postanowił odpowiedzieć na to pytanie. W tym celu napisał własną „Fizjonomikę”.

Fizjonomista Pierwszej Klasy to ranga o niemal najwyższym statusie społecznym w Dobrze Skonstruowanym Mieście. Takiemu specjaliście wystarczy jeden rzut oka na człowieka, aby wiedzieć wszystko nie tylko o jego charakterze, ale także odczytać przeszłość, przyszłość i pragnienia delikwenta. Daje to władzy niesamowite możliwości walki z przestępczością można bowiem nie tylko z łatwością odszukać sprawców już popełnionych zbrodni, ale nawet zapobiec popełnieniu kolejnych (nasuwa się uporczywe skojarzenie z „Raportem mniejszości”).

Niemniej jednak biegłych fizjonomistów jest niewielu i trudno oczekiwać, że będą badać każdego obywatela, toteż najczęściej występują w roli śledczych. Taka rola przypadła Fizjonomiście Pierwszej Klasy Clay’owi. Ma on pojechać do miasteczka na Rubieżach, aby wykryć sprawcę kradzieży rajskiego owocu, przechowywanego w tamtejszym kościele. Clay’owi wyjazd z Dobrze Skonstruowanego Miasta nie jest na rękę, w końcu jest najlepszym specjalistą i nie ma w zwyczaju włóczenia się po imperialnych zadupiach. Nie może jednak odmówić. Cała misja jest bowiem „klapsem”, jaki niepokornemu (ale ulubionemu; zazwyczaj nie bawiono się w takie subtelności) pracownikowi wymierzył Drachton Nadolny, imperator i niepodzielny władca, a przy tym założyciel Dobrze Skonstruowanego Miasta. Oprócz niekwestionowanego geniuszu cechuje go olbrzymia apodyktyczność , zaś Kim Dzong Il wydaje się przy nim władcą światłym i w skupieniu pochylającym się nad niedolami podwładnych. Clay więc, chcąc, nie chcąc przejmuje sprawę, która całkowicie odmieni jego życie.

Zdarza się czasem, że autor kreuje postać denerwującą i ogólnie niesympatyczną, jednak zawsze jest w niej coś, co sprawia, że czytelnika zaczyna łączyć z nią jakaś więź. Jedyna więź, jaka połączyła mnie z Clay’em przybrała postać przemożnej chęci wydłubania mu oka ołówkiem. Takiego buca (świadomie stworzonego!) jako głównego bohatera w życiu nie widziałam. Jednocześnie Clay jest w tym swoim bucerstwie niesamowicie autentyczny. Autentyczne i świetnie napisani są tutaj wszyscy bohaterowie i trzeba przyznać, że autor unika w ich kwestiach (jak i we wszystkich innych) tanich i przewidywalnych rozwiązań. Krótko mówiąc, nawet jeśli bohaterowie denerwują, to i tak wypadają olśniewająco.

Powieść otrzymała bodaj w 1998 roku World Fantasy Award. I rzeczywiście, jest to powieść fantasy, jednak, co nietypowe, porusza zagadnienia charakterystyczne raczej dla SF (z SF kojarzy mi się również lekko surrealistyczny klimat powieści, ale to tylko moje osobiste skojarzenie). Autor dotyka tematu nauki (cóż z tego, że z naszego punktu widzenia niedorzecznej?) będącej na usługach reżimu. Próbuje nam ukazać, jak ona sama dziwaczeje i jak wypacza ludzi się nią parających, jeśli łączy się z władzą. Występuje tutaj też topos szalonego naukowca-dyktatora, który ma dwojakiego rodzaju finał. Ogólnie, dla miłośników wynajdywania smaczków przesłaniowych idealna pozycja.

Ford pokazał, że nawet w fantasy można jeszcze zrobić coś w sposób nowatorski i nietypowy, a jednocześnie dopracowany i przemyślany. I że nie trzeba w tym celu marnować ośmiuset stron, bo treść można przecież umiejętnie zagęścić i zmieścić na dwustu pięćdziesięciu. Chcę więcej takiego nowatorstwa. A wam, szanowni czytelnicy, oczywiście gorąco polecam.

Tytuł: Fizjonomika
Autor: Jeffrey Ford
Tytuł oryginalny: The Phyziognomy
Tłumacz: Iwona Michałowska
Wydawnictwo: Solaris
Rok: 2007
Stron: 250

poniedziałek, 19 września 2011

Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal... - "Trzech panów w łódce, nie licząc psa" Jerome K. Jerome

Książkę pożyczyła mi JoannazKociewia. Dziękuję!:)

Większości z nas (mam tu na myśli szczególnie młodych czytelników) literatura dziewiętnastego wieku kojarzy się z uprzykrzonymi szkolnymi lekturami. Jakieś opasłe tomiszcza, w których się ględzi niesłychanie rozwlekle o smutnej doli chłopa czy robotnika fabrycznego, jakieś niemiłosiernie długie opisy wiecznego smrodu, głodu i ubóstwa, które może i są świetne z literackiego punktu widzenia, ale tchną taką beznadzieją, że odechciewa się podziwiania ich kunsztu. Przynajmniej mi przychodziło do głowy powyższe, kiedy myślałam o utworach z XIX wieku. Aż tu nagle okazuje się, że wtedy powstawały także książki radosne i tryskające humorem. Mało tego, książki pisane w przyjemnym, gawędziarskim stylu, który w dodatku można nazwać erudycyjnym. Taka właśnie książką jest „Trzech panów w łódce, nie licząc psa”.

W tym miejscu powinno nastąpić słowo o treści utworu.  Problem polega na tym, że nie bardzo ma on akcję, którą da się streścić. Ot, trójka dżentelmenów (i pies jednego z nich) postanawiają spędzić urlop pływając po Tamizie. I to w zasadzie wszystko, co mogę powiedzieć, bo tu rodzi się pewna rozbieżność między tym, co planował autor, tym, co mu wyszło według wydawcy i tym, co mu wyszło według mnie. Pan Jerome chciał napisać poważny przewodnik turystyczny po zabytkach, jakie można zwiedzić na trasie Kingston – Pangbourne. Z tego, że mu nie wyszło, sam zdawał sobie sprawę. Wydawcy zazwyczaj klasyfikują książkę jako powieść humorystyczną. Według czytelnika zaś (czytaj: „Moim skromnym zdaniem…”) jest to niesłychanie długi, poufały esej humorystyczny z wątkiem autobiograficznym. Bo cóż innego można powiedzieć o tekście, którego lwią część poświęcono na zabawne anegdoty, opowiastki historyczne czy retrospekcję?

Tyle że klasyfikacja gatunkowa jest tak naprawdę mało ważna. Najważniejszy jest subtelny, błyskotliwy, czasami złośliwy czy wręcz zjadliwy angielski humor. Może nie jest to powieść, przy której grożą nam salwy zwariowanego śmiechu, ale niewiele jest pozycji, które potrafią tak dobrze wprawiać w świetny nastrój. Niewiele też jest książek, które tak wybornie się czyta. Chyba żadna z nowości na rynku wydawniczym nie może pochwalić się językiem tak bogatym, tak subtelnym, a jednocześnie tak przystępnym i gawędziarskim, jak proza pana Jerome. A jeśli ktoś będzie mi w stanie wskazać taki tom, to będę bardzo wdzięczna – obiecuję przeczytać i stworzyć jakiś peanik pochwalny.

Cóż, pozostaje mi tylko złapać szczoteczkę do kurzy i pognać w zapomniane przez ludzi ostępy regałów z literaturą XIX wieku. Wierzę, że wiele ciekawych tytułów czeka jeszcze na odkurzenie (w sumie przydałby się jakiś przewodnik, żeby się czasem na jakiś odpowiednik pozytywistów polskich nie natknąć…), przypomnienie  czy ponownie odkrycie. A więc uważajcie książki, przybywam! 


Tytuł: Trzech panów w łódce, nie licząc psa
Autor: Jerome K. Jerome
Tytuł oryginalny: Three Men in a Boat, to Say Nothing of the Dog
Tłumacz: Magdalena Gawlik-Małkowska
Wydawnictwo: Vesper
Rok: 2007
Stron: 244

piątek, 16 września 2011

Top 10: najpiękniejsze historie miłosne


Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu ma blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień.

Dziś przyszła pora na... Dziesięć najpiękniejszych historii miłosnych!
 W zasadzie miałam się do akcji przyłączyć dopiero w październiku, ale przy takim temacie nie wytrzymałam i stworzyłam ranking. Sprawiło mi to nieco trudności, bo romansów nie lubię i nie czytuję, a i w stosunku do samych historii jestem wybredna. Oto moi ulubieńcy:


Geralt i Yennefer ("Cykl Wiedźmiński")
Brakuje mi bardzo miłości niejednoznacznej, nieszablonowej, trudnej, zaskakującej i niekoniecznie szczęśliwej. Takiej, w której kobieta nie będzie li tylko omdlewającą w oczekiwaniu na tego jedynego królewną, a on nie będzie czarującym księciem o nieskazitelnym charakterze. A wiedźmin i czarodziejka to jak dotąd jedyny taki przypadek w polskiej fantasy. Przynajmniej tej mi znanej. Numer jeden w polskiej fantastyce.


Dianora i Brandin („Tigana”)
Mój absolutny number one w historiach miłosnych, zarówno fantastycznych, jak i realistycznych. To historia miłości wbrew sobie, do człowieka, który wbrew oczekiwaniom nie okazał się bezwzględnym potworem. Historia, która nie mogła się szczęśliwie skończyć, a jednak jej bohaterowie wycisnęli z niej tyle szczęśliwych chwil, ile się dało. W dodatku tak niesamowicie subtelnie i emocjonalnie opisana przez autora, że klękajcie narody. 


Gabriel i Rachela ("Archanioł")
Czego się można spodziewać po aranżowanym boskimi siłami małżeństwie świeżo mianowanego władcy świata i byłej niewolnicy? Ano na pewno nie tego, co nam w tej książce zaserwowano.;) Tutaj urzekł mnie charakterek Racheli (oby więcej takich kobiet w fantastyce) i… no wszystko mnie urzekło.


Baren i Luthien ("Silmarillion")
To już klasyka klasyki, co samo w sobie wystarczy, żeby historia była jedną z obiektywnie najlepszych. Moją subiektywną opinię zyskała tym, że oboje kochanków bierze w równym stopniu los we własne ręce i oboje równie wiele ryzykują. Ofiarę gotów jest ponieść nie tylko Beren (jako ten cny książę), ale i Luthien (ale nie jak Małgorzata z Fausta, oddając życie za ukochanego), a wszystko to dla uzyskania wspólnego szczęścia – w końcu nawet srogi ojciec panny musi ulec determinacji młodych. Dodatkowo jest to też chyba jedyna historia miłosna, którą lubię za (a nie wbrew) szczęśliwe zakończenie.


Fedra i Joscelin ("Dziedzictwo Kusziela")
To chyba jeden z najbardziej dobitnych literackich przykładów na to, że przeciwieństwa się przyciągają. Także na to, że jeśli się chce, trudności można przezwyciężyć


Lyra i Will ("Mroczne materie")
Opowieść o młodej i niewinnej miłości, którą trzeba poświęcić dla lepszej sprawy jest dla mnie kwintesencją opowieści o dojrzewaniu – i to jest piękne. Dodatkowo rzecz cała dzieje się w absolutnie wspaniałym uniwersum, więc nie mogło jej tu zabraknąć.  


Dany i Drogo ("Pieśń Lodu i Ognia")
To moja ulubiona para z „Gry o tron”. Drogo podbił moje serce w scenie nocy poślubnej (jednej z najlepszych scen miłosnych w znanej mi części fantastyki; do tej pory jestem obrażona na filmowców z HBO za profanację tego momentu), a Dany ujęła mnie swoim dojrzewaniem u boku barbarzyńskiego męża. Jest to świetnie i realistycznie opisany przykład na to, że bariera kulturowa niekoniecznie musi być barierą w miłości.


Locke i Sabetha ("Niecni Dżentelmeni")
A to moja ulubiona nieopisana historia miłosna. Autor, który potrafi sprawić, że jakaś opowieść staje się ulubiona, mimo, że jeszcze jej nie napisał, musi być fenomenalny.;)


Sneorg i Tib („Wrócieeś Sneogg, wiedziałam” [w:] "Balsam długiego pożegnania")
Dramatyzm, miłość, pytania o sprawy zasadnicze i wiele, wiele więcej. A to wszystko na kilkudziesięciu stronach…


Gollum i Pierścień Jedyny ("Władca Pierścieni" i "Hobbit")
No nie patrzcie na mnie jak na wariatkę. Cóż z tego, że obiektem miłości był przedmiot?;) Ale za to jaka to była miłość: obsesyjna, zaborcza i za wszelką cenę. Modna ostatnio, jeśli się popatrzy na taki choćby "Zmierzch". Za to Pierścień to typowa famme fatale - kokietuje każdego, dopóki go w sobie nie rozkocha, zaś potem wykorzystuje i porzuca. I kto mi powie, że to się nie klasyfikuje jako historia miłosna?:)

niedziela, 11 września 2011

Panthera tigris i Homo sapiens - "Życie Pi" Yann Martel

Całkiem logicznym wydaje się stwierdzenie, że powieść powinna przede wszystkim opowiadać jakąś historię. Stwierdzenie to zakrawa wręcz na truizm. Przecież jeśli pisarz nie ma żadnej historii do opowiedzenia, to pozostaje mu tyle innych gatunków literackich: cała poezja, eseje, polemiki… Muszę jednak z niejakim smutkiem zauważyć, że ostatnio zwykło się nagradzać autorów, którzy pisząc powieści, nie opowiadają żadnej interesującej historii – mimo tego z nieznanych mi bliżej przyczyn, wybierają tę właśnie formę dla swojej twórczości, dostając w pakiecie peany pochwalne nagradzających. Rzadko zdarza mi się, aby w okładce z napisem „Nagroda X” znajdowała się historia, która potrafi porwać samą tylko fabułą. Dlatego tym bardziej cieszę się, że miałam okazję przeczytać „Życie Pi” Yanna Martela – nie dość, że opowiada niepowtarzalną historię, to jeszcze okraszone jest tyloma zaletami, że pewnie nawet połowy nie wymienię w tej recenzji.

Pi Patel (właściwie Piscine Molitor Patel) od dziecka był osobą niezwykłą. Zaczynając od nietuzinkowego imienia, poprzez żywą inteligencję, a na niespotykanej otwartości poglądów kończąc, Pi wyróżniał się nawet na tle własnej rodziny, która przecież również do zwyczajnych nie należała: głową rodu był bowiem dyrektor jednego z indyjskich ogrodów zoologicznych. Pi dorastał więc w otoczeniu rajskich ptaków, wielkich drapieżników i wrednych małp, co niewątpliwie wpłynęło na ogromny szacunek dla naszych braci mniejszych, jaki żywił chłopiec. Niemniej jednak wszystko, co dobre kiedyś się kończy i zmiana sytuacji politycznej w Indiach przesądziła o wyjeździe rodziny (ze znaczną częścią zoologicznego inwentarza) do Kanady.

Pomysł nie okazał się szczęśliwy: statek, którym płynęła do nowego domu zarówno rodzina Patelów, jak i lwiej część ich żywego inwentarza, zatonął na Pacyfiku. Przez 277 dni Pi Patel przebywał na pełnym morzu, dzieląc szalupę ratunkową jedynie z Richardem Parkerem. Przez 277 dni musiał radzić sobie z zaopatrywaniem siebie i towarzysza w wodę i żywność, znosić tą podwójną samotność i dbać o równy i bezpieczny rozkład sił między nim a kompanem. Nie byłoby to być może takie trudne, gdyby nie fakt, że Richard Parker to dwustukilogramowy samiec tygrysa bengalskiego.

„Życie Pi” czytałam, sama będąc w drodze. To bardzo dobrze: fakt, że nieustannie się podczas lektury przemieszczałam sprawiał, że malutka, dryfująca po bezkresie oceanu łódeczka wydała mi się niezwykle bliska, niemal namacalna. To też bardzo niedobrze: podskoki autobusu i nieustanny odgłos pracy silnika nieco przeszkadzały w kontemplacji języka powieści i tego, co autor chciał nam przekazać. A nieprędko będę miała okazję powtórnie dryfować z Pi.

Autor zachwycił mnie całościowo. Językiem subtelnym i tak precyzyjnie wyrażającym wszystko, co miał wyrażać, potrafi tworzyć niezwykle barwne obrazy. Sposobem, w jaki potrafi pisać o sprawach ostatecznych i tym, że równie magicznie potrafi się wyrażać o codzienności. Można by się spodziewać, że historia tego typu będzie bogata w makabryczne szczegóły, ale Martel daje ich czytelnikowi jedynie niezbędne minimum. W końcu nie chodzi o to, żeby stworzyć krwawy cyrk ku uciesze gawiedzi. Powieść ma pokazywać człowieka wobec ekstremalnych warunków, mówi nam, że najważniejsza, wręcz kluczowa dla istnienia jest równowaga i zrozumienie. A to wszystko jest jedynie nikłą częścią przesłania, jakie próbuje nam przekazać.

Powieść jest podobno oparta na faktach autentycznych. Nie wiem, nie sprawdzałam. Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to. Tak samo mnie nie obchodzi, czy Mały Książę był postacią autentyczną. Bo „Życie Pi” jest dla mnie nieco bardziej brutalną wersją „Małego Księcia” – to tak podobne, a jednocześnie tak różniące się powieści… 

Cóż, gdybym chciała należycie opisać wszystkie zalety tej książki, musiałabym dysponować zdolnościami równymi tym, które posiada pan Martel. Nie posiadam jednak takowych, więc pozwólcie, żeby ta książka przemówiła do was sama. Szybko się przekonacie, że na jednej rozmowie się nie skończy.

Tytuł: Życie Pi
Autor: Yann Martel 
Tytuł oryginalny: Life of Pi
Tłumacz: Zbigniew Batko
Wydawnictwo: Znak
Rok: 2004
Stron: 341

czwartek, 8 września 2011

W Toruniu byłam:)

Wyskoczyłam ja sobie na trzy dni do Torunia. Serenity już od dwóch lat mnie tam zapraszała i jakoś nie mogłam się wybrać, ale w końcu się udało. No i to ona jest autorką większości zdjęć. Pokażę wam teraz, co widziałam podczas mojej pierwszej wizyty w tym krzyżackim mieście.:)

Na początek Moreni prezentuje popularny strój tubylców. Co prawda oryginalny, rzemykowy pasek się gdzieś zapodział, więc trzeba było poszukać taniego organu zastępczego.


Tak naprawdę kiecka jest średniowieczna, należy do Serenity i służy jej do brania udziału w różnych imprezach organizowanych przez bractwo rycerskie, do którego dziewczę należy. Jest to suknia dworska z XV wieku, wykonana z wełny podszytej lnem. Do pełnego stroju brakuje wyżej wymienionego paska (który powinien, jak tani organ zastępczy, znajdować się pod biustem) i czepca rogatego na mej rozwichrzonej czuprynie.;)


To już zdjęcie ze starówki toruńskiej, przedstawiające Kamienicę Pod Gwiazdą. Zwróćcie uwagę na bogato zdobioną i pięknie odnowioną barokową fasadę, powstałą w XVII wieku. Sama kamienica pochodzi z XIII wieku. Obecnie mieści się w niej jeden z oddziałów Muzeum Okręgowego w Toruniu.


Tego pana chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Pomnik naszego najsłynniejszego astronoma to wizytówka miasta.:)


Tutaj ten sam astronom na zdjęciu z wieżą Ratusza Staromiejskiego. Zauroczył mnie zegar.:)


Herb miasta Torunia, znajdujący sie nad wejściem do ratusza. 


Tutaj mamy Dwór Artusa, wybudowany w XIX wieku na miejscu średniowiecznego "Domu Towarzyskiego".


Niedaleko Dworu Artusa, na dachu jednej z kamieniczek można dostrzec pomnik kota. Jest on związany z siedemnastowieczną legendą, jakoby dzielne zwierzę walczyło podczas oblężenia miasta przez Szwedów, raniąc wielu przeciwników. Na cześć kiciusia niektóre miejskie budynki nosiły specjalne nazwy, takie jak: Koci Łeb, Koci Ogon, Kocie Łapy i Koci Brzuch.


Piękny, barokowy Kościół Świętego Ducha, pierwotnie ewangelicki, po 1945 pod opieka jezuitów.


Ulica Szeroka - czyli największy deptak toruńskiej starówki.


Moreni przy pręgierzu. Owo złowrogie urządzenie na toruńskiej starówce przybrało formę osiołka z metalową listwą wystającą z kręgosłupa. Delikwenta przewieszało się przez grzbiet osiołka i przywiązywało ciężarki do kończyn. Tego akurat zwierzaka dodano do krajobrazu starówki dopiero w 2007 roku, ale wcześniej (dużo wcześniej) osiołek również tam był.


Takie cuda można znaleźć na starówce, jeżeli się patrzy pod nogi. To akurat przykład herbu mieszczańskiego (lub kupieckiego; nie wiem, kim dokładnie był podpisany nad nim obywatel), ale mozna też znaleźć herby miast Hanzy.


To wieża Kościoła Świętych Janów (w liczbie mnogiej, bo nikt nigdzie nie zaznaczył, o którego konkretnie Świętego Jana chodzi). Znajduje się w niej dzwon o wdzięcznej nazwie Tuba Dei.


Brama Mostowa, jedna z ośmiu bram miejskich Starego Miasta Torunia (do czasów obecnych zachowały się tylko trzy). Na zdjęciu widnieje jej wewnętrzna strona (czyli ta zwrócona ku starówce), od zewnętrznej brama jest ceglana.


To najwęższa na starówce uliczka o wdzięcznej nazwie:



A tu blondynka na końcu świata.;) 


Tablica upamiętniająca pięćsetną rocznicę podpisania II Pokoju Toruńskiego. W napisie pamiątkowym wyczuwam lekki smrodek komunistycznej propagandy.;) 




Dwa zdjęcia z ruin toruńskiego zamku krzyżackiego. Mimo, że niewiele już z niego zostało (torunianie bardzo zakonników nie lubili i po zdobyciu zamku w 1454 roku postanowili go rozebrać, a na pozostałościach urządzili sobie wysypisko śmieci i cmentarz), to i tak bardzo przyjemnie się spaceruje. A co do widocznego na zdjęciu żółtego kabelka - zasili sprzęt ekipy konserwatorów, która akurat prowadzi prace.


A to oprowadzający mnie toruński tubylec (Serenity znaczy;)). chyba ciągle wierzy, ze aparat mu zabierze dusze, bo nie chciał się dać sfotografować. Za to chętnie się pochwalił nazwą bractwa rycerskiego, do którego należy.;)


Tutaj Moreni na zamku toruńskim. Stoję sobie w przejściu na wyższe poziomy zamku, które się niestety nie zachowały (czyli na szczycie schodów donikąd). 


Widok z zamku na wieżę Kościoła  Świętego Jakuba. Na zdjęciu może nie bardzo widać, ale wieża jest dość osobliwa - węższa u podstawy niż na szczycie.


Fragment muru przy ulicy Podzamcze. Nie jest co prawda zabytkowy, ale bardzo mi się podobały scenki na nim wymalowane, w szczególności powyższa.


W XVIII wieku podobno w Toruniu widziano smoka. Ma on na starówce swój własny pomnik, o ten na zdjęciu. Obok pomnika płynie Struga Toruńska, do której można wrzucić pieniążka, jeśli chce się wrócić do miasta.;) A smoczek z miejsca stał się moim ulubieńcem.:)


Moreni z Przekupką.:)


Na starówce gdzieniegdzie wiszą również znaki cechowe. Powyżej: znak cechowy szewców.


Pomiędzy kamieniczkami gdzieniegdzie przetrwały fragmenty murów miejskich. W Toruniu są one ciekawie przyozdobione: a to z wiejska kurzą grzęda, a to znowuż czytającymi i ich książkami (niestety, zdjęcia nie zrobiłam), a to takim choćby krzyżakiem...

Oczywiście wszystkich zabytków nie zwiedziłam, ale wrzuciłam grosik do Strugi, wiec trzeba było coś zostawić na kolejną wycieczkę.;)

sobota, 3 września 2011

Burn witch, burn! - "Historia czarów i czarownic" Jesus Callejo

Co przychodzi wam na myśl, kiedy słyszycie słowo „czarownica”? Mi osobiście babcia Weatherwax, ale ja jestem wypaczona fantastyką. Sporo osób pomyśli pewnie o Babie Jadze, o Salem, lub o jakiejś bohaterce jakże poczytnych romansów paranormalnych. Ale czym właściwie jest czarownictwo i skąd się wzięło, mało kto się zastanawia. Nieco światła na to zagadnienie stara się rzucić pan Callejo, w swojej książce „Historia czarów i czarownic”.

Autor ściśle łączy terminy „czarownica” i „czarostwo” z herezją, jaką przypisał im Kościół Katolicki. To, co było wcześniej i czego nie wiązano z oddawaniem kultu Szatanowi, jest określane jako „czarodziejstwo” i „magia”. Autor dość długi (i bardzo przekonująco, trzeba przyznać) uzasadnia taki podział, aby potem przejść do historii. Nie powinno dziwić, że historia czarownic w tej książce szczególnie mocno skupia się na okresie działania Inkwizycji. A wielu ciekawostek można się dowiedzieć.

Wbrew obiegowym opiniom, prawdziwe, wspomagane przez papieży polowanie na czarownice przypadło na okres renesansu, nie zaś średniowiecza – w wiekach średnich inkwizytorzy zajmowali się głównie ściganiem heretyków i dopiero jak takowych zaczęło brakować, przerzuciła się na czarownice. Pan Callejo zaskoczył mnie swoim podejściem do tej instytucji, stara się bowiem obalać mity o rzekomej krwiożerczości inkwizycji względem niewinnych kobiet, jednak nie pozostawia wątpliwości, co myśli o całym zjawisku. A myśli mianowicie, że był to objaw przerażającej, masowej histerii, zasługującej na najwyższe potępienie.

Mocną stroną książki jest rzeczowe podejście autora do tematu. Nie stara się on ugrać czegoś stereotypami czy wyjątkowo chwytliwymi mitami, ale próbuje ukazać prawdę taką, jaką ona jest w świetle najnowszych badań historyków. Jednocześnie robi to w sposób przyjazny czytelnikowi, używając gawędziarskiego, choć precyzyjnego języka, z dodatkiem humoru i odwołań do współczesnej kultury masowej (nie obraziłabym się, gdyby tych odwołań było więcej, ale nie będę narzekać).

Kilka słów o wydaniu. Jego mocną stroną jest niewątpliwie ciekawa okładka, spora czcionka i bogactwo ilustracji, jednak korekta była nieco niechlujna. Nie aż tak jednak, żeby wystąpiły rażące błędy, więc raczej nie przeszkadza w lekturze.

Szczerze mówiąc, to jedna z ciekawszych książek popularnonaukowych, jakie moim zdaniem wydała ostatnio Bellona. Polecam każdemu miłośnikowi fantastyki i historii, bo każdy znajdzie w niej coś miłego dla siebie.

Książkę otrzymałam od wydawnictwa Bellona, za co bardzo dziękuję.

Tytuł: Historia czarów i czarownic
Autor: Jesus Callejo
Tytuł oryginalny: Breve Historia de la Brujeria
Tłumacz: Magdalena Adamczyk
Wydawnictwo: Bellona
Rok: 2011

Stron: 277
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...